środa, 10 lutego 2016

wygnany stary


Piszę, bo doskwiera mi swoista tęsknota za szpitalnym korytarzem. Mam pewne niedobory. Nie czuję się ani zdrowy, ani chory. Brakuje mi dziś jednoznacznej identyfikacji i przynależności. Trochę też bohaterstwa, że się robi coś ponad swoje siły. Tkwię w jakimś emocjonalnym zawieszeniu, które częściowo odbiera mi siłę do działania. Trudno się czegoś chwycić, coś wziąć, gdy ma się zaciśnięte pięści. Nie mogę się zdecydować. Brakuje mi tego, że ktoś o mnie wszystko wie. Wie, jak się dziś czuję, czego się dziś boję, jak dziś wyglądam, co jadłem dziś na obiad… Gdy leczy się poważną chorobę dziecka, to nagle zdajesz sobie sprawę, że ci teoretycznie najbliżsi – rodzina, stają się momentalnie ludźmi z innego wymiaru świadomości, oddalają się. Przestają móc zrozumieć, co się u ciebie dzieje. To się dzieje samo. Najbliżsi stają się ci, którzy od dziś wiedzą o tobie wszystko i są w stanie cię zrozumieć bez ciągłych tłumaczeń. W sytuacji takiego zagrożenia, nieoceniona jest obecność ludzi, o których wiesz na pewno, że oni wiedzą, o co ci teraz chodzi. Trochę za tym tęsknie. Możliwe, że tak się tęskni za komfortem niebrania odpowiedzialności za swoje życie; za tym, że coś autorytarnie decyduje o tym, co się dzieje w twoim życiu; za ucieczką od wolności.

Przez dwa lata żyliśmy z ludźmi w naprawdę szerokim znaczeniu tego zwrotu. Szpital jest zaprzeczeniem prywatności. Trzeba nauczyć się, że ma się wszystko na wierzchu, bo tego wszystkiego w sobie nie podołasz zmieścić. Salę szpitalną można przyrównać do akwarium, a korytarz do autoterapeutycznego tunelu czasoprzestrzennego, gdzie stykają się i mieszają wszystkie oddziałowe troski, rozpacze, największe radości i ohydne obawy. Nasz oddział był kapsułą, który miał wszechmoc teleportacji całych rodzin pomiędzy światami śmiertelnego strachu i radości życia. Od kiedy graliśmy z białaczką o Lenę va banque czułem się cesarzem korytarza. Jedno spojrzenie i wiesz, że ktoś się boi; rzut oka i wiesz, że u kogoś wszystko dobrze. Taka nieopisana wspólnota, solidarność i jeden wielki cel, na którego realizację ma się niewielki wpływ. Niezliczone korytarzowe rozmowy, skinienia, pozdrowienia i gesty. Jak jeden organizm. Na oddziale takim, jak nasz nie ukrywa się uczuć, bo skala oddziaływania nadliczbowych afektów całkowicie niweczy potrzebę jakiegokolwiek skrywania czegoś w sferze prywatności. Nie ma się takich potrzeb. Kamuflowanie swoich najgłębszych uczuć staje się po prostu czymś niemożliwym. I trochę mi takiego niestosownego w normalnym świecie obnażania brakuje. Czasem jak kogoś dorwę, to nie wypuszczam, do kiedy nie wyleję z siebie wszystkich myśli… Chyba szpital zrobił ze mnie niezwykle towarzyskiego człowieka.

Moje zmysły zrosły się ze szpitalem tak mocno, że złe wiadomości wyczuwałem z dużym wyprzedzeniem. Bezwiednie i zwierzęco analizowaliśmy zachowanie każdego, kto mógł cokolwiek wiedzieć. Do dziś wspominamy, jak interpretowaliśmy mimikę, ton, język ciała, taktyczne uniki każdego, kto mógł poznać przed nami wyniki naszych strategicznych badań. Byliśmy specjalistami przenikliwości - jak każdy doświadczony rodzic.

Dziś odbijam się od euforii do depresji. Choroba Leny poddała mnie całkowitej konformizacji. Wodziła nas za nos - wynosiła na szczyty nadziei, by za chwilę znowu wdeptać w ziemię. Cała ta akcja tak mnie sobie podporządkowała, że pewną dolegliwością staje się zarówno samo zacienione wspomnienie tego uciemiężenia, jak i radzenie sobie bez tego totalnego uregulowania,  ukierunkowania moich spraw, moich potrzeb i myśli na chorobę Leny. Dziś muszę udźwignąć „wolność od tego”. Znowu potrzebuję miejsca, gdzie jak na szpitalnym korytarzu będę mógł skupić się na tym, żeby móc coś opowiedzieć, z kimś się naturalnie i po prostu podzielić swoimi refleksjami. Wrócić do ludzi z tego emocjonalnego podwójnego wygnania. Chciałbym Wam wszystko opowiedzieć, wyeksportować to, włożyć do jakiegoś sejfu, jak coś cennego, a zarazem bardzo nieporęcznego w codziennym życiu i przestać wreszcie o tym ciągle myśleć, analizować, inkrustować, cyzelować, dopieszczać i patrzeć jak się pięknie uszlachetnia zatruwającą życie patyną… I zacząć tworzyć nową normalną więź w nowym normalnym światem. Na dziś mi wystarczy. Jak ktoś dobrnął do tego momentu, to dzięki za cierpliwość.
Mnie jest dużo lepiej:) Nie bez powodu banicja była trudna do zniesienia i nie bez przyczyny nie ma jej już w cywilizowanym katalogu kar.

Pozdrawiam Was,

Robert Fabiszak, tata Leny