poniedziałek, 21 marca 2016

nieuprawnione szczęście

Kilka słów na temat odpowiedzialności za słowo, za gest.

Spotkaliśmy na swojej drodze względnie niewielu ludzi, którzy czują na tyle duże przywiązanie do, jak się domyślam, empirii i statystyk, że mają nieposkromiony obowiązek tej niematerialnej obecności w naszym życiu. Obecności w formie, którą można zamknąć w stwierdzeniu: "ja już tyle widziałam... ciekawe jak długo...". Chcę Wam przyrzec raz na zawsze, że ja wiem zarówno po jak kruchym lodzie codziennie stąpam, jak i wiem doskonale, iż tak ciągle myślicie.

To mi wystarczy. Nie muszę usiłować całe życie łasić się do każdego człowieka, żeby po raz setny się na powrót przestraszyć, wrócić na swoje poślednie miejsce; przypomnieć sobie, że i tak daleko nie ucieknę przed smutną prawdą, że moja córka musi być chora, że wszystkie naukowe znaki na niebie i ziemi wskazują, że finał musi być jeden i musi być zły, a wszystko jest tylko kwestią czasu. Wasz obowiązek prostego, leniwego zwątpienia w sens tego, co akurat przypadkiem spowodowało, że dziś mogłem przeczytać mojemu dziecku bajkę na dobranoc, wypowiada jeszcze dobitniej wojnę mojemu skrępowaniu, zaufaniu, z którymi było wam tak komfortowo. To nie wasze wątpliwości spowodowały, że moja córka pokiwała mi dziś na "do widzenia"...  Zauważcie wreszcie, że wasze wielmożne wątpliwości nie uleczą nawet chrypy, nie odnajdą innowacyjnej terapii, nie pomogą niewyspanym rodzicom w opiece nad dzieckiem, nikogo nie wesprą, niczego nie zbudują, nie ma w nich nic poza próżnością, brakiem pokory i brzydotą.

Starałem się nie narzekać na warunki w szpitalu, gdy miałem poważniejsze zmartwienia, ale to bynajmniej nie oznaczało, że jestem ślepy i głuchy. I mam złe wieści, brak odpowiedzialności za słowa i gesty nie jest medycyną. To jest nieludzkie, wiecie? Nie można mówić, że dziecko umrze, a gdy nie umiera, to rachować ohydnie, że nikt was z tego nie rozliczy, bo finał nie był zły. Nieodpowiedzialnym kłapaniem o rzeczach ostatecznych zadajecie rodzicom wielkie cierpienie. Proszę was, nie szermujcie tym...

Przebywanie w mojej głowie chociaż jednorazowego wyobrażenia, że gdzieś istnieje ktoś, kto ma potrzebę podawania w wątpliwość czyjegokolwiek życia, kwestionowania sensu walki o to życie, powątpiewania w nasz każdy dzień, jak w oczekiwaniu na coś - "my się oczywiście bardzo cieszymy, ale bardzo wątpimy...", czyni moje szczęście wadliwym, nieuprawnionym, niepełnym... Tak długo, jak to będzie tylko możliwe, będziemy omijać takich ludzi szerokim łukiem.

Po co się cieszyć czymkolwiek, skoro to i tak zaraz się skończy...