sobota, 3 września 2011

ważny dla mnie wpis o czytelnictwie

Jak zawsze obruszam się i ironizując, buntuję przeciwko tworzeniu grupek wsparcia w utwierdzaniu się, że jesteśmy lepszymi od innych, bo staramy się pisać i mówić po polsku poprawnie, i czytamy trochę więcej książek. Każdy słyszał, w okolicach wiosny ukazały się wyniki badań czytelnictwa - jakaś tam połowa Polski czyta coś, reszta nie czyta nic, lecz nie idzie tutaj o szczegóły. Grzmoty w mediach, wypowiedzi ekspertów z BN-u, psychologów, socjologów. Na moim ulubionym facebooku pytania typu: A wy ile książek czytacie miesięcznie? 15? A może 20? A ja się siebie pytam, co zostało zbadane? I odpowiadam! Zbadane zostało to, czy istnieje polaryzacja – są ludzie, którzy czytają i są tacy, którzy nie sięgają po książki. I teraz, ma się rozumieć, nastąpił podział na lepszych i gorszych. Przyjmijmy, że w istocie 50% Polaków czyta książki. Co im to daje? Zgadzam się: samorozwój, wiedza, elokwencja, poszerzanie słownika, łatwość formułowania myśli, biegłość językowa, wyobraźnia itd. Ale czy na pewno? Czy zawsze? A może jednak bardzo rzadko czytanie książek ma dla współczesnego człowieka dobry skutek, który może zostać zauważony i doceniony przez społeczeństwo. Bo gdzie można spotkać 50% Polaków bogatych w przymioty, które daje obcowanie ze słowem pisanym. W mojej opinii przesada w docenianiu czytelnictwa jako silnie wpływającego na urozmaicenie życia wewnętrznego człowieka jest posunięta do granic śmieszności. Prędzej zbadałbym, czy czytelnictwo nie wpływa na zamykanie się ludzi na okazywanie sobie czegokolwiek, co nie jest proste w nadawaniu oraz na zamykanie się ludzi na odbieranie czegokolwiek, co nie jest proste w odbieraniu lub na wspak, odwrotnie, mega. Jeśli 50% czyta, to 2% ma coś do zaoferowania światu, ale mam wątpliwości, czy do tego potrzebne są książki i to w przemysłowej liczbie. Bo jeśli książki, to jakie? Te są dobre, a te nie? Te działają, a tamte nie działają? Podobno działają wszystkie! Ja czytam kryminały. A ja czytam Prousta. A ona czyta Kalicińską. Jakim rodzajem predylekcji jest zamiłowanie do książek? Jest to rzecz bardzo względna i osobista. W dobry dzień nawet magiczna. Ale nigdy nie jest obowiązkiem! Ja staram się jak mogę, by najwięcej wydobyć z każdego tekstu. Jako czytelnik nie jestem zblazowany i nie krytykuję starań autorów. Krytyka była dla mnie zawsze najłatwiejsza i w prostocie powstawania banalna. Brak przeżycia czytelniczej przygody życia nie jest dla mnie powodem, by przekreślać twórcę. Sięgam po książkę, bo lubię wchodzić w inne światy z pozycji mojego fotela i oddawać się przecedzaniu słów, czytaniu tej samej strony kilka razy, odwlekaniu dojścia do zakończenia. Raz skupiam się na dźwięku słów, drugi na treści. Mogę tak się rozkoszować tygodniami, ale mogę miesiącami nie czytać nic, gdy ograniczam bodźce. Nie wiem, czy zasługuję na miano czytelnika. Na pewno nie jestem prawdziwym czytelnikiem.
Odnośnie do wyśmiewania nieczytających, to rozkładam ręce. Nigdy nie lubiłem, gdy ktoś w mojej obecności bezwstydnie wnioskował, stawiając się w roli kogoś lepszego, biorąc pod uwagę wyłącznie błahe przesłanki. Piotr i Marzena czytają miesięcznie po 15 książek. Chwila zatrzymania. Nie wiem, jak to się robi. Może czytanie jest w istocie czymś bardzo łatwym, wręcz trywialnym w swej prostocie. Może się wtedy zbyt wiele nie przeżywa, nie analizuje, nie rozmyśla. To jaką pracę dla swojego dobra wewnętrznego można wykonać tak szybko? Ja takiej nie znam. Czy takie czytelnictwo zasługuje na jakąkolwiek uwagę społeczeństwa i czy takiego beznamiętnego czytelnika-hurtownika życzą sobie państwo z Biblioteki Narodowej, Instytutu Książki i innych instytucji. Umysł podpowiada mi następujące nazwy faktów. Rzetelne przeżycie jednej książki, które skłoni nas do wzbogacającej refleksji, która potrzebuje czasu, jest stokroć cenniejsze od zwykłego poznania. Ci, którzy włożyli ogrom wysiłku i poznali losy bohaterów za pośrednictwem aktu czytania, bo do tego, moi mili, współczesne czytelnictwo się sprowadza, i tutaj wielkie zaskoczenie, NIE STANOWIĄ ELITY. To trochę za mało na awans społeczny, nie sądzicie? Oto prawda objawiona, przerobienie kilku tomów nie wystarczy dla stawania się bardziej wartościowym dla otoczenia oraz nie powinno podsuwać nam powodów do uznania siebie za usprawiedliwionego. Przynajmniej dla otoczenia, którego ja jestem składnikiem. Trzeba wylegitymować się czymś znacznie trudniejszym do zdobycia; dla większości ludzi czymś niedosiężnym. W rozważaniach nazywam to konglomeratem. Konglomerat jest pochodną wielkiej potrzeby udowodnienia sobie, że poza pierwszą myślą, która przyjdzie nam do głowy, pojawi się druga i trzecia, i czwarta... Nim się coś powie, zanim się cokolwiek zrobi warto zdać sobie z tego sprawę i poszukać czegoś lepszego głębiej. Zanim nie będziemy mieli szans, by cokolwiek w sobie zmienić.
Pozdrawiam wszystkich nieomylnych - cennym jest, gdy mylicie się na moich oczach, ale to mnie wcale nie cieszy...