piątek, 15 kwietnia 2011

new romantic

Nadwrażliwość to kontrola nadawanych komunikatów. Cisza.
 
Mam pomysł na kolejną życiową rolę. Inne manewry okazały się nieskuteczne. Tylko nie wiem, czy uda się przechytrzyć stróżów prostoty, których sam rozmieściłem. Albo zapragnę spędzić resztę życia przed telewizorem...
 
 

czwartek, 14 kwietnia 2011

Człowiek N

Chyba udaje mi się budować tutaj miejsce dla siebie. Jestem, jak sądzę, na dobrej ścieżce do powrotu na swoją drogę. Jakbym wiedział, że jestem blisko czegoś, co chciałem, by bliskie było. A także jakbym miał przed oczami coś, do stracenia czego nigdy nie chciałbym się przyczynić. Może styl kiepski i zaległości w lekturze z tygodnia na tydzień się potęgują, ale... Nie da się mnie zawrócić żadnym przymuszeniem do tłumaczenia się.  
 
Mistrzem stylu nie będę nigdy. Nie wiem, czy styl powinien być dla człowieka bez ambicji włączania autokreacji czymś znaczącym. Jeśli coś mi samo nie wpadnie w ręce, rzadko czuję potrzebę schylania się po to. Jeżeli czegoś nie mam, to znaczy, że mi się nie należy. Jeśli kiedykolwiek pojawi się tutaj coś wysokiego, coś zadowalającego, na pewno nie będzie to efektem zabiegów. A! I ubrać też się nie umiem stylowo. Nie mam stylu i kropka. Jak N znosi mój brak gustu w doborze ubrań, nie wiem, ale tutaj zagląda.
 
Powinienem zostać wewnętrznie zobowiązany do zazdroszczenia ludziom, którzy są konsekwentni. W normalności mieści się to, że człowiek wie, co chce robić w życiu, ma plan na przyszłość i ten plan realizuje, pokonując przeszkody. Nigdy nie miałem takiego planu, którego nie mógłbym zmienić, z którego realizacji nie mógłbym zrezygnować. Dajmy na to, szkoła. Podstawówka - byłem chorowity. Liceum - wpadałem jedynie w celach towarzyskich. Studia - ląduję na trzecim kierunku, żadnego nie kończąc. I bardzo bym chciał, aby ktoś mi udowodnił, że popełniłem błąd. Ile wielkich szans zmarnowałem, ile kosztuje mnie to kalectwo, ta dysfunkcja. Oczywiście, jakiś czas temu czułem jeszcze potrzebę tłumaczenia się, odpowiadania na pytania. Musielibyście widzieć, jak świetnie udaję, że jest mi smutno, iż nie będę prawnikiem. Przecież to taki świetny zawód i wiedza niezwykle przydatna. A jakie możliwości! A ile wkładam wysiłku w obronę siebie przed ludźmi konsekwentnymi. Przecież górują nade mną obowiązki uzasadnienia wobec świata swoich decyzji, przekonywającego usprawiedliwienia swego postępowania i doprowadzenia do zrozumienia powodów, by żyć tak, jak chcę, nawet jeśli walę głową w mur. Trochę ironizuję. Może to dziwne, ale ja jestem zadowolony, choć wciąż odgrywam rolę pokrzywdzonego przez samego siebie i bardzo w tę rolę wszedłem. Czuję się tak, jakbym właśnie teraz zmusił się do rezygnacji z tej wygodnej pozy. Powściągliwość nie pozwalała mi pokazać jaki jestem w istocie arogancki. Mam nadzieję, że kiedyś ktoś na tyle mocno wytłumaczy mi, jak bardzo gardzi takim podejściem do życia, iż coś poczuję. Acha, akapit ten dowodnie świadczy o tym, jak bardzo jestem sfrustrowany, niech i tak będzie, nie wykluczam tego, i szukam kibiców.
 
Tak, a moje zamiłowanie do rozmyślania pewnie też jest potomkiem wygodnictwa. Bo kto dziś ma ochotę zrozumieć, że myśleć o sobie, to być najbliżej siebie. Że wszystko, co wartościowe, ma się zawsze przy sobie. Że tylko jakość naszych myśli, jako dobrowolnych, bez weryfikacji otoczenia, świadczy o nas. Należy się starać właśnie wtedy, gdy nikt tego nie widzi.
 
Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby moje życie upływało pod hasłami poznawania N, czucia się potrzebnym, czytania, rozmyślania i spacerowania.

środa, 6 kwietnia 2011

ojdana!

Trwa czwarty wielki tydzień beznamiętnej, bezmyślnej skuteczności. Wiem na pewno, że piąty pozwoli mi jeszcze ostrzej to widzieć.
 
Nigdy nie potrzebowałem żadnej przynależności, grupy wsparcia, czy adoracji. Działanie w grupie ma dla mnie więcej wad niż zalet. Gdybym należał do jakiegoś stowarzyszenia, czułbym ciągły wstyd. Wstyd stał się osią, kręgosłupem, do którego są przyczepione, od którego wyrastają wyhodowane dla mnie narzędzia do budowania obrazu rzeczywistości. Partie, związki wyznaniowe, korporacje, grupy społeczne, gatunek ludzki. Dziś jest ten dzień tygodnia, kiedy wynikający z troski wstyd ustępuje miejsca niechęci. Dysgust. Ze wstydem jestem pogodzony.
 
Nie mogę zaufać swoim zmysłom. Chcąc przebiec przez tory, warto zastanowić się nad tym, czy to, co się widzi, jest. Czy nie ulegam życzeniowym wizjom, projekcjom przeszłości? Zanegowanie percepcji własnych zmysłów, osądów, ocen, opinii? Domek z ogródkiem zgładzi wszelką wywrotowość.
 
I nawet już nie wiem nic o Panu Bogu.
 
Może powinienem pozwolić sobie na więcej. Może umiałbym, dajmy na to, eksperymentalnie wypróbować mechanizm, w którym bardzo pragnąc jakiejś wartości, przy braku możliwości, by ją posiąść, zaczynamy powoli odnajdywać, skrywaną przed nami do tej pory, bezwartościowość zarówno rekwizytu, jak i jego posiadaczy. Może byłbym zdolny do ekscentrycznych zachowań, tłumacząc sobie, że taki już jestem. Może w sytuacji powodującej wzmożony stres, potrafiłbym dać się ponieść wrażliwej agresji nieradzenia sobie. Może w obliczu całkowitej swobody czynów, należy oddać się zezwierzęceniu? A może brak środków do życia uczyniłby ze mnie zwierzę? A może będę puszczał kobiety przodem, by oglądać ich tyłki? A może będę miał kochanki i będę okłamywał żonę? A może będę powielał wszelkie kopie imitacji, pozory, konwencje, wyłącznie, dlatego że zrobiło tak wielu ludzi przede mną? Odium zatracenia w łatwiźnie! A może za kilka lat będę myślał tylko o zegarkach i samochodach? Może gdy zostanę menadżerem średniego szczebla, po wyjściu z pracy będę nim nadal? Może włączę telewizor, który powie mi, jak myśleć i o czym? A może unicestwię się zajęciem miejsca w kościele? Tak, ja nie znam życia innych ludzi. Nigdy nie byłem dobrego o nich zdania. Za zdolnych do wyizolowania fizjologii, uznaję według żadnych obliczeń ok. 3% populacji. I nie chodzi mi o słowa, o wykształcenie, o zawód, o pieniądze, czy o coś tam. Chodzi o celebrowanie tego, co nas od zwierząt odróżnia! O to, z czego wypływa ludzka godność. Chodzi o proces myślowy, o zdolność refleksyjną i zdolność do czynności refleksyjnych. O najwyższy konflikt, który permanentnie o nas stanowi. I o umiłowany opór, który jest jego symptomem. I jego wszechmogące pokonywanie. Oto moja Trójca! Może nawet uniesienie się. Chociaż na chwilę.
 
A na autostradach w istocie niech koniecznie powstaną wielkie tablice świetlne, na których w czasie bardzo gęstej mgły, będą wyświetlane komunikaty sugerujące zmniejszenie prędkości. Po prostu zostaliśmy sami.

niedziela, 3 kwietnia 2011

WO

Póki jeszcze żyjemy, postanowiliśmy spędzić trzy dni z Warszawą. Warszawa jest naszym miastem - my ją wybraliśmy i ona nas wyznaczyła. Pogoda gargantuicznie trzymała nas na muszce, co zdarza nam się rzadko.
Lubimy chodzić. Przemieszczanie się samo w sobie jest czymś fenomenalnym. Fizykalność świata, zmuszenie do obecności w jednym miejscu, przy względnej bliskości każdego innego ma dla mnie smak wyjątkowy. Mamy swoje stałe trasy, ale nie jest to na razie awangarda dróg. Bez zakamarków i skomplikowania. Najzwyklejszy spacer, najmilsze sam na sam, prosta radość. Przyjemność zaczyna się już w autobusie, gdy wybieramy linie nazywane przez nas krajoznawczymi. Zawiązujemy interesujące, bo skrajnie efemeryczne sympatie i antypatie z współpasażerami, trenujemy spostrzegawczość i czujność społeczną braci i sióstr w podróży, robimy rozgrzewkę przed właściwą obserwacją. Pierwsze kroki stawiamy tradycyjnie przy placu Na Rozdrożu i idziemy w stronę placu Trzech Krzyży.
 
Zresztą mnogość wariantów i świadomość nieodkrytego jest jak upojenie, jak zastawiony stół, który zawsze będzie dla nas stał w tym samym miejscu, a my na razie chcemy tylko doń zasiadać. Od kiedy zacząłem myśleć o tym, gdzie chciałbym mieszkać, Warszawa była jedynym miastem w Polsce, które było na liście. Po odkrywczych doświadczeniach z samym sobą w Trójmieście, po przeżyciu wszystkiego, co można przeżyć w Bydgoszczy, Warszawa była dla mnie jak obietnica schronienia, stolica mojego ustroju, szansa, którą chciałem umieć wykorzystać, choć nigdy nie umiałem tego robić, poważne połączenie obawy i chęci spróbowania zrobienia czegoś, co ma ludzki wymiar, kształt życia, mojej normy.
 
Podtrzymywanie i rozwój naszej więzi z N, nie wymagało i nie wymaga składania ofiary z tej najmniejszej części siebie, której wyjęcie spowoduje smutne popadnięcie w sztuczność. Nie musimy stąpać na palcach, wstydzić się przywar, za wszelką cenę ukrywać ignorancji i udawać, że mamy ochotę na Dziecko Rosemary, gdy chcemy obejrzeć 07 zgłoś się. Zawsze zależało mi na tym, by N poznała mnie najpierw od tej najgorszej, gorszej i złej strony, co mi się udało, choć nigdy nie będzie to sukces absolutny, a szkoda, że takiego nie da się osiągnąć przy założeniu posiadania jednej szansy. Założyliśmy kategorycznie, że każde zdławienie potrzeby, ukrycie poczucia krzywdy, rozleniwienie w komunikacji i zatracenie potrzeby poznawania się, będzie w przyszłości bezwzględnie skutkowało frustracjami, a co za tym idzie, gwałtownymi próbami przywrócenia tzw. sprawiedliwości w związku. W prostej linii oznacza to, że wystarczy nam obiad w formie bułki i parówki i nie postrzegamy gromadzenia dóbr jako fundamentu przyszłości naszej samooceny.
 
Idąc, odkrywamy te same wille na Alejach Ujazdowskich, a ja, widząc plac zabaw po drugiej stronie, udaję, jak zawsze, że nie znoszę dzieci. Obserwujemy przechodniów, komentujemy, stajemy się częścią ekspozycji i wnikamy w arterie. Najczęściej mówię to samo. Że antykwariat na Alejach bardzo lubię; że Rolex za 101 tys. zł jest brzydszy od zegarków za 500 zł; że ludzie źle się traktują, więc nie dziwmy się, iż zwierzęta mają przechlapane, a tandem jest dla nas za drogi, by go teraz kupić. Kiwamy do dzieci jadących w wózkach, całujemy się na światłach, rozmawiamy, rozmawiamy w swoim języku...  Jesteśmy zwykłymi przechodniami. Traktuję to w kategoriach odkrycia nowej przyjemności. Nowej jak każda wiosna. 
 
Kategoria ta obejmuje także odkrycie Wspaniałego Okna. Wspaniałe Okno znajduję się tam, gdzie Krakowskie zakręca w stronę Miodowej - do siedzenia i picia kawy. Gdy będę stary, to usiądę tam i nabiję moją wrzoścową fajkę.
 
Dziś nie mamy ani win, ani zasług. Po kuracji prostymi przyjemnościami, po terapii rurkami z kremem, Dworcem Gdańskim, latte, wieżowcem Intraco i pałacem Krasińskich. Po przypadkowych spotkaniach z Jerzym Połomskim i Profesorem Henrykiem Domańskim muszę wreszcie coś przeczytać. A przeczytać chciałbym wiele. Nie będzie to już coś autorstwa pana Rilke.