niedziela, 3 kwietnia 2011

WO

Póki jeszcze żyjemy, postanowiliśmy spędzić trzy dni z Warszawą. Warszawa jest naszym miastem - my ją wybraliśmy i ona nas wyznaczyła. Pogoda gargantuicznie trzymała nas na muszce, co zdarza nam się rzadko.
Lubimy chodzić. Przemieszczanie się samo w sobie jest czymś fenomenalnym. Fizykalność świata, zmuszenie do obecności w jednym miejscu, przy względnej bliskości każdego innego ma dla mnie smak wyjątkowy. Mamy swoje stałe trasy, ale nie jest to na razie awangarda dróg. Bez zakamarków i skomplikowania. Najzwyklejszy spacer, najmilsze sam na sam, prosta radość. Przyjemność zaczyna się już w autobusie, gdy wybieramy linie nazywane przez nas krajoznawczymi. Zawiązujemy interesujące, bo skrajnie efemeryczne sympatie i antypatie z współpasażerami, trenujemy spostrzegawczość i czujność społeczną braci i sióstr w podróży, robimy rozgrzewkę przed właściwą obserwacją. Pierwsze kroki stawiamy tradycyjnie przy placu Na Rozdrożu i idziemy w stronę placu Trzech Krzyży.
 
Zresztą mnogość wariantów i świadomość nieodkrytego jest jak upojenie, jak zastawiony stół, który zawsze będzie dla nas stał w tym samym miejscu, a my na razie chcemy tylko doń zasiadać. Od kiedy zacząłem myśleć o tym, gdzie chciałbym mieszkać, Warszawa była jedynym miastem w Polsce, które było na liście. Po odkrywczych doświadczeniach z samym sobą w Trójmieście, po przeżyciu wszystkiego, co można przeżyć w Bydgoszczy, Warszawa była dla mnie jak obietnica schronienia, stolica mojego ustroju, szansa, którą chciałem umieć wykorzystać, choć nigdy nie umiałem tego robić, poważne połączenie obawy i chęci spróbowania zrobienia czegoś, co ma ludzki wymiar, kształt życia, mojej normy.
 
Podtrzymywanie i rozwój naszej więzi z N, nie wymagało i nie wymaga składania ofiary z tej najmniejszej części siebie, której wyjęcie spowoduje smutne popadnięcie w sztuczność. Nie musimy stąpać na palcach, wstydzić się przywar, za wszelką cenę ukrywać ignorancji i udawać, że mamy ochotę na Dziecko Rosemary, gdy chcemy obejrzeć 07 zgłoś się. Zawsze zależało mi na tym, by N poznała mnie najpierw od tej najgorszej, gorszej i złej strony, co mi się udało, choć nigdy nie będzie to sukces absolutny, a szkoda, że takiego nie da się osiągnąć przy założeniu posiadania jednej szansy. Założyliśmy kategorycznie, że każde zdławienie potrzeby, ukrycie poczucia krzywdy, rozleniwienie w komunikacji i zatracenie potrzeby poznawania się, będzie w przyszłości bezwzględnie skutkowało frustracjami, a co za tym idzie, gwałtownymi próbami przywrócenia tzw. sprawiedliwości w związku. W prostej linii oznacza to, że wystarczy nam obiad w formie bułki i parówki i nie postrzegamy gromadzenia dóbr jako fundamentu przyszłości naszej samooceny.
 
Idąc, odkrywamy te same wille na Alejach Ujazdowskich, a ja, widząc plac zabaw po drugiej stronie, udaję, jak zawsze, że nie znoszę dzieci. Obserwujemy przechodniów, komentujemy, stajemy się częścią ekspozycji i wnikamy w arterie. Najczęściej mówię to samo. Że antykwariat na Alejach bardzo lubię; że Rolex za 101 tys. zł jest brzydszy od zegarków za 500 zł; że ludzie źle się traktują, więc nie dziwmy się, iż zwierzęta mają przechlapane, a tandem jest dla nas za drogi, by go teraz kupić. Kiwamy do dzieci jadących w wózkach, całujemy się na światłach, rozmawiamy, rozmawiamy w swoim języku...  Jesteśmy zwykłymi przechodniami. Traktuję to w kategoriach odkrycia nowej przyjemności. Nowej jak każda wiosna. 
 
Kategoria ta obejmuje także odkrycie Wspaniałego Okna. Wspaniałe Okno znajduję się tam, gdzie Krakowskie zakręca w stronę Miodowej - do siedzenia i picia kawy. Gdy będę stary, to usiądę tam i nabiję moją wrzoścową fajkę.
 
Dziś nie mamy ani win, ani zasług. Po kuracji prostymi przyjemnościami, po terapii rurkami z kremem, Dworcem Gdańskim, latte, wieżowcem Intraco i pałacem Krasińskich. Po przypadkowych spotkaniach z Jerzym Połomskim i Profesorem Henrykiem Domańskim muszę wreszcie coś przeczytać. A przeczytać chciałbym wiele. Nie będzie to już coś autorstwa pana Rilke.

Brak komentarzy: