wtorek, 23 lutego 2016

pristi zastavka


Przyzwyczaiłem się, że warto trenować wyobraźnię i choć w wyimaginowany sposób uzyskiwać ułudną tężyznę intelektualną, aby mieć choć ten cień przygotowania na następne powiewy. Zakładasz, że dasz się na tyle wygimnastykować, iż nie uciekniesz ze strachu o córkę. Cień przygotowania czyli jakąś tam świadomość, że nic nie wiesz; że się na nic nie przygotujesz. Ale też jakąś gibkość, elastyczność, umiejętność pochłaniania energii wyzwolonej przez okalające wyzwania. Żeby choć nie czuć się tak jak zwykle, wielce zaskoczonym. Żeby nikomu nie zrobić krzywdy tym swoim niespodziewaniem się. Szczególnie gdy wolałoby się, żeby nie zamachiwały się na nas już żadne wyzwania. Na brak wyzwań też się trzeba przygotować. I godność trzeba przygotować i walizkę wyciągnąć, i pięść zacisnąć z uśmiechem, gdy wszystko ci się w środku wykręca… Yes, yes, yes… Znowu nad niczym nie masz kontroli.

W niedzielę jedziemy do Wrocławia na serię stresujących badań. Zrobimy te wszystkie badania, których najbardziej nie lubimy. Te, od których wszystko w naszym życiu zależy. To jest dobre, ale poczekajmy na tamte, tamte też dobre, ale sprawdźmy jeszcze to… Będziemy śmiertelnie przestraszeni, a potem gdy okaże się, że wszystko jest w najlepszym porządku, nie odczujemy żadnej ulgi, tylko oczywistą prawdę, że przecież jedynie żyjemy dalej normalnie, tak jak inni, tylko koszty tego normalnie są takie, że wiesz, jak płynnie przechodzi się od normalnie do nie-normalnie, jak cienka jest krawędź, jak ulotna, jak lekka jest ziemia, na której siejesz. Ale póki co, to sobie tylko terapeutycznie marudzę i tym się cieszę. Może nie będzie źle, bo przecież może nam się udać, i wciąż może nie być źle już nigdy…

Mój strach ma się bardzo dobrze. Zwinny gość. Rozlokował się wygodnie na wszystkich przyczółkach. Rozparł się w fotelu. Sprawuje władzę absolutną i wprowadził stan wojenny na terytorium całego ciała. Miło byłoby obudzić się raz bez jego wszechobecności. Prawdopodobnie jesteś, przyjacielu, generale, z każdym dniem coraz mniejszy.

Kibicujemy przyjaciołom, którzy walczą. Zastanawiałem się kiedyś nad tym, według niby jakiego schematu toczą się te przekształcenia własnościowe łask i niełask. Kto tak kieruje tą dystrybucją, że są ludzie, którzy właśnie teraz mają mniej niż nic i są ludzie, którzy żyją w sposób tak dalece pozbawiony jakiejkolwiek głębszej myśli, iż do głowy im nie przyjdzie żaden mącący ten stan rzeczy byt. Nawet lubię tę zagadkową różnorodność i cenię też naiwną projekcje-odpoczynek na temat takiego stanu rzeczywistości, gdy wszyscy są równo zadowoleni, weseli albo chociaż gdy nie muszą się śmiertelnie bać.

Lena z włosami wygląda jak mała koala…

środa, 17 lutego 2016

Wiecie, to nie jest tak, że ja, tata – z jakimś tam  epizodem wojennym, doświadczeniem frontowym, gardzę zwyczajnymi problemami normalnych ludzi. Że nie interesują mnie  te wszystkie przeziębienia, zepsute samochody, przedszkola i sąsiad niemówiący „dzień dobry”, bo oto ja teraz żyję w innym wymiarze i poza zadartymi naskórkami u wszystkich palców, mam też zadarty nos w taki sposób, że widzę tylko rzeczy powyżej pewnego poziomu jakościowego zagmatwania. Jakoś mnie to gryzie w środku. Przez chorobę Leny nie doznałem żadnego olśnienia, objawienia, czy innego raptownego oświecenia rozumu. Nie stałem się też ekspertem od emocji i wszechwiedzącym analitykiem i super-koordynatorem ds. sytuacji kryzysowych. Nie nabyłem też praw do nauczania i jakiegoś mentorskiego błaznowania… Co nie oznacza wcale, że nie przychodzi mi to z pewnym trudem; że nie musze nad sobą pracować i hamować się, by nie popaść w sztuczność organicznej ludzkiej potrzeby uznawania, że wszystko jest po coś i każdy dramat tak naprawdę jest wielkim moralnym zwycięstwem, a tylko po wierzchu wygląda na totalną rzeźnię. Nie znam się na spektakularnych zwycięstwach myśli ludzkiej nad materią.

Pokusa, by robić trampolinę z dramatycznych doświadczeń jest spora. Kusi tym mocniej, im intensywniej zaciera się to, co było najtrudniejsze – prawda, że nic nie zależało ode mnie i nic tutaj nie jest moją zasługą. Naprawdę chciałbym, żeby moja osobowość była mniej szablonowa, ale udowodniono już dawno temu, że nie ma we mnie zbyt wiele oryginalności i mieszanina wad i zalet, kompleksów i skillów, którą jestem, nosi znamiona mocnego polskiego małomiasteczkowego standardu. Tym trudniej jest mi więc nie widzieć szansy na zrobienie z walki z choroby Leny życiowego punktu zwrotnego, który da mi prawo do bardziej łaskawego spojrzenia na samego siebie. Że dobra, może i do tej pory byłeś szarym, smętnym ćwokiem, ale wydarzyło się w twoim życiu coś takiego, iż kwieci się miejsce styku twojej stopy z ziemią, a psy merdają ogonami na twój widok.

Do naszej akcji przywracania normalności – bo to nie jest niczym innym, jak wielką próbą powtórnego skierowania naszego życia na zwyczajne tory – mam skłonność podchodzenia idealistycznie. Gdy mam w życiowej kolekcji niewiele takich ważnych-ważnych wydarzeń, o których mógłbym z powodzeniem porozmawiać z ludźmi, jak np. doniosłe w skutkach decyzje konsumenckie, czy tam jakieś takie inne imponderabilia, to nic dziwnego, że rozwałkowuje temat na wszystkie strony i terroryzuje każdego napotkanego ciekawskiego. Bo dziś wyobrażam sobie, że jednak można na tym świecie zdobyć się na ekstrawagancję i uznać, że trudne wybory, których dokonujemy; że wielkie decyzje, które podejmujemy nie muszą wcale stawać się prawem powszechnie obowiązującym wszystkich dookoła. Nie uważam więc, że aby żyć, trzeba najpierw śmiertelnie się czegoś przestraszyć i nie uważam więc, iż każdy musi sobie w życiu radzić podobnie jak ja. Moje wyjście nie jest nigdy jedynym wyjściem w życiu, z życia i do życia. Pozbycie się goryczy zacząłem od nie-robienia z choroby Leny mojej wielkiej zalety – to nie ten kaliber, nie ten temat, nie ta skala i znaczenie. Z przeświadczeniem o swojej wyższości, bo przeżyłeś w życiu coś dziwnego, trudno wyjść do ludzi i zacząć ich słuchać. Może widziałem w życiu trochę więcej dziwacznych rzeczy niż przeciętny przechodzień na ulicy, ale wciąż nie umiem powiedzieć na pewno, co jest, a co nie jest…



piątek, 12 lutego 2016

Wczoraj po pracy wpadłem do rodziców, do Bydgoszczy. Jest piękna droga, 2,5 h bardzo spokojnej jazdy, więc w porównaniu z tym, jakie wolty i piruety wykonywałem, podróżując między Warszawa a Wrocławiem albo między domem a szpitalem na Litewskiej, to czysta przyjemność. Nie widziałem rodziców ponad rok.

Średnio radzę sobie z tym, że moi rodzice się starzeją. To jest kolejna, nadprogramowa troska. I wyrzut, że ze względu na odległość i chwilowy brak miejsca w głowie, nie mogę zagospodarować, zaopiekować się, przemyśleć tematu tak, jak zawsze miałem w zwyczaju. Bo ja mam przykry zwyczaj trawienia faktów, nim podejmę działanie. Dajcie mi chociaż chwilę pomyśleć. Mam duże zaległości, ale chyba nie będę marnował czasu na próbę rzetelnego zajęcia stanowiska w najstarszych kejsach. Babciu, przyjąłem twoje odejście do wiadomości, ale nic nie poczułem. Wybacz.

Pojechałem do nich po Coś. W czasie, kiedy Lena się rozchorowała i wyłem jak pies, gdy stawałem nad jej łóżeczkiem, dotykałem jej rzeczy pachnących zimową mustelą, miałem takie chwile, gdy siedziałem sam w domu w wieczornym stuporze, szepcząc sobie: mamo, mamo, mamo… Jakby samo słowo, którego już od dawna nie wypowiadałem, miało odwrócić ten los, przenieść tę sytuację w jakiś fantasmagoryczny niebyt, wybudzić nas z tego koszmaru… Chciałem, żeby to słowo było zaklęciem. Chciałem się do tego słowa przytulić, zasnąć i obudzić się już w przewidywalnym świecie.

Pojechałem więc przypomnieć sobie, że naprawdę już jestem duży. Potwierdzić, że już dawno i naprawdę przerosłem to, co kiedyś wydawało mi się duże. Że nie ma powrotu do postrzegania świata sprzed lat. Że nie wrócę z tej podróży, bo ona trwa. Że górka, z której kiedyś bałem się zjechać sankami jest niczym; że się tej mojej wersji dorosłości nie lękam. Odwiedziłem muzeum mojego dzieciństwa - czasu bez trosk i czasu bezwarunkowej akceptacji wszystkich moich dziwactw.

Pojechałem wreszcie po to, by doświadczyć posiadania rodziców. Nie zwykłem rozmawiać o ważnych rzeczach przez telefon, więc mam w życiu pod górkę.  Poczuć ich. Odkryć, że istnieją też poza wspomnieniem oraz poza nowoczesnymi, banalnymi i technologicznymi emanacjami bycia. Posmakować tego, że nie tylko ja jestem rodzicem, ale rodziców mam i co do zasady oni się wcale ode mnie nie różnią, pewnie też dalej się czują jak dwudziestolatkowie… Byliśmy razem godzinę i 15 min. Wystarczy.

czwartek, 11 lutego 2016

uwaga! chorobotwórcze piosenki

To zapewne pod wpływem poczucia niepewności stałem się tak zabobonny. Bo jeśli nie istnieją żadne racjonalne przesłanki, z których można na podstawie jakichkolwiek logicznych prawideł wnioskować o tym, co jest; a każde zjawisko, każda myśl podlega ciągłej biologicznej weryfikacji, jest w ciągłym ruchu, to trzeba sobie wreszcie znaleźć jakiś alternatywny system.  Więc popadam w taką śmieszność, że nie odtwarzam Lenie piosenek, które naszym zdaniem na pewno – bo chorobotwórcze piosenki są w mojej ocenie tak samo idiotyczne jak cała reszta autorskich rodzicielskich tłumaczeń – muszą mieć jakiś niedoceniony jeszcze przez nauki empiryczne wpływ na zdrowie naszego dziecka.  Jak dowodnie świadczy o mojej kondycji fakt, że ja naprawdę nie jestem dziś w stanie powiedzieć, co na pewno tak, a co na pewno nie ma żadnego wpływu na nasze dalsze życie.  Ale podobno tak się dzieje z rodzicami dzieci chorych na schorzenia o nieznanej etiologii – takich chorobach, że nie wiadomo skąd i nie wiadomo jak i po co.  Na pierwszy z brzegu przykład i na wszelki wypadek nie chodzę też do pracy lewą stroną Emilii Plater, bo poprzednimi razy, gdy wracałem do pracy , chodziłem właśnie tą stroną. Niech mi ktoś do diabła! da gwarancję, że to nie miało wpływu;) Że na pewno, na bank, na 100% nie jest tak, że to się komuś nie spodobało… I TRACH! No dobra, niby wiemy, ale na wszelki wypadek staram się nie robić rzeczy w taki sposób, jaki robiłem poprzednio sądząc, że wszystko będzie dobrze. Jest grubo. I męcząco.


Więc witam was serdecznie na pokładzie, moje osobiste gusła, przesądy i inne uprzedzenia.

wojenko


„A więc wojna!” Przeżywając swego czasu fascynację historią, nie sądziłem, że tak często w swoim spokojnym i ułożonym życiu szeregowego obywatela będę wypowiadał właśnie te znamienne słowa, powtarzane jak mantrę 1 września 1939 roku na antenie Polskiego Radia…

Wiecie jak to jest – w czasie kryzysu każda mobilizująca myśl jest uprawniona i ja sobie dziś przed Wami pozwalam na każdą myśl, którą uważam za skuteczną w odganianiu tych wszystkich obaw, płytkiego oddechu, frustracji i niepewności, które dziś stają się moim udziałem. Cel, który mamy uświęca bardzo wiele środków, ale i tak skorzystaliśmy w naszej walce na razie tylko z kilkuJ Nadszedł czas na autoterapię – mamy powielacz, mamy myśli, mamy misję – robimy ulotki!

4 lutego 2014 roku nasza Lenka ps. Borsuczek popadła w niełaskę u okupanta - Wszechmocnej, Wielmożnej, Czcigodnej  Choroby. Zatrzymana w łapance, bez powodu, bez sensu – po prostu sobie żyła. Jakimś cudem udało jej się uciec z nie-miejsca, skąd jedyna droga wyjścia nie wiedzie bynajmniej przez bramę. Dziś się ukrywa, wciąż jest ścigana. Zakonserwowaliśmy się w naszym starym domu za miastem z wiarą i nadzieją, że ciemięzca nas tam nie znajdzie; że nikt nas nie wyda; że żadna sekwencja biologiczno-chemicznych przypadków nas nie wytropi, nie rozpozna, nie doniesie okupacyjnym władzom. Wszystko, co okazuje się najważniejsze w tej rozgrywce dzieje się poza naszym udziałem, bez ingerencji naszej woli i ochoty. Nigdzie nie jest bezpiecznie, nie da się uciec. Nieważne, kim jesteś, co myślisz, co robisz i czego chcesz.  Jaki masz pogląd na świat, w co wierzysz i jak żyjesz. Lajcik.

Zawsze fascynowało mnie, jak można ciągnąć życie w czasach totalitarnego terroru, permanentnego zagrożenia i ciągłej obserwacji przez precyzyjną i ohydnie skuteczną machinę czegoś nieokiełznanego w swej nikczemności. Równolegle życie toczy się jakby normalnie, autobusy jeżdżą, pada deszcz, ludzie pracują i kochają się…

Na niezaszczytnym szczycie naszego życiowego rankingu nonsensów są śmiertelne choroby dzieci. Panie, ale skąd się bierze taka choroba, jak Wasza? Znikąd. Jak mówią mądrzy ludzie - człowiek w ciągu doby ma kilka okazji, żeby wpuścić nowotwór do swojego organizmu. I jak wpuści, to się dzieją dziwne rzeczy. Nas nigdy ta medyczna wiedza nie ciekawiła – od samego początku stłamsiliśmy w sobie przeszkodę, która każe rodzicom szukać sensu w dramacie, tracić czas na wróżenie z fusów. To nie ma żadnego sensu, Kochani. Tak, są takie rzeczy, które dzieją się bez tej całej symboliki sensu – przyczyna, wniosek, skutek, nauka na przyszłość. Choroba Waszych dzieci nie jest ani Waszą, ani niczyją zasługą. To biologia, taka organizacja, której nie zapytasz po co, nie możesz mieć pretensji i nawet nie masz mocy, żeby się po ludzku, prymitywnie zemścić.

W naszej rodzicielsko-onkologicznej branży obowiązują różnorodne doraźne, wygodne uzasadnienia dramatów. Od zanieczyszczenia środowiska, poprzez  złą dietę, szczepionki skojarzone, cesarskie cięcia… Do tych związanych z ludowym pojęciem sprawiedliwości – za grzechy rodziców, grzechy w życiu prenatalnym (sic!), bo ktoś zsyła tyle, ile ty wytrzymasz, bo ktoś każe, bo ktoś nagradza. Dla mnie łatwiej było zdać sobie sprawę z tego, że zaprawdę powiadam Wam - istnieją rzeczy, które dzieją się bez przyczyny, po nic i niczego nie uczą poza tym, że teraz wiesz, że istnieją i nic nie możesz umieć z tym zrobić - za to musisz umieć poradzić sobie z tą konstatacją i musisz robić Coś Innego, co nie będzie już miało żadnego udowodnionego rzeczywistego wpływu na życie/nie-życie twojego dziecka. Bo o tym decyduje niestety seria przemian bezdusznych, biologiczno-chemicznych...

Więc ja zasmakowałem w bezsensie i zniszczyło to całkowicie moje poczucie bezpieczeństwa, zmieniło mój krwioobieg myśli. Skoro naprawdę istnieją rzeczy, które dzieją się bez sensu, to od dziś wydarzyć się może wszystko i my wiemy, że to się dzieje. No i rozjeżdża się hodowany pieczołowicie przez lata układ współrzędnych. Wszystko jest możliwe i nie ma żadnego rachunku krzywd, dobra i słuszności w dystrybucji szczęścia, że jak coś tam pocierpisz (my to siedzimy i patrzymy, ale te dzieciaki?), to już wystarczy, nie. Nonsens i brak przewidywalności od początku do końca. Ty już niczego, rodzicu, nie zapewnisz, twoją funkcją jest tylko dbać o nastrój i czasem zauważyć coś w porę. I to nawet nie chodzi o jakąś zmianę w komforcie, miejscu życia, że nagle cię gdzieś zamkną, chodzi o ten symboliczny wymiar, który sieje w głowie spustoszenie. Twoje dziecko wchodzi w przemysł onkologiczny, gdzie nie ma reguł, a tobie pozostaje miłość. Za drzwiami szpitala dzieci chorują, dzieci umierają... Czasem zdrowieją, ale tego nikt nie widzi, a to powinno być widoczne. Bardzo.

Pewnie potrzeba czasu, aż mój mózg znowu wskoczy na dobry tor, ale dziś jestem jak wór skopany. I szczerze zazdroszczę normalnym tej unikatowej, pierwotnej świeżości, wiary w sens, niewidzenia tego wszystkiego, co my widzieliśmy, braku tych przemian, które stały się naszym udziałem. Oceniam je jako nieludzkie. Żeby chociaż do kogoś można by było mieć pretensję, zemścić się, zrobić cokolwiek, co przywróci stan sprzed wydarzeń. Tęsknię za tym.

Oczywiście, żeby nie było tak łatwo, to wkrada się też następujące zastrzeżenie, że nigdy nie działo się w moim życiu nic bardziej ważnego, doniosłego i wartościowego. Walczymy o nasze dziecko i to mimo ceny jest najważniejszy moment w naszym życiu i ważniejszego nie będzie. To jest chory mętlik, ale tak właśnie jest. I dodatkowo, mimo że czuję się jak zaszczuty pies, nie twierdzę, że dziś to odniesione małe Lenuśkowe zwycięstwo jest tryumfem pyrrusowym -  wszystko to powtórzyłbym bez mrugnięcia okiem. Te wydarzenia budują mnie dziś i nie mogę negować samego siebie.

Nie przepadam w życiu za takimi nienegocjowalnymi, nieodwracalnymi i ostatecznymi wydarzenio-zagrożeniami. Zawsze w życiu miałem wszystko bardzo płynne... A tutaj zadziały się takie rzeczy, że trudno szukać w lustrze cienia siebie sprzed lat. Kiedyś sądziłem, że mam szanse na bycie fajnym facetem, a dziś się nie poznaję. I jeszcze to, że przecież jestem rycerzem na rumaku i muszę zgładzić smoka, który zagraża bezpieczeństwu moich księżniczek... Na dokładkę ostatnio sobie zdałem sprawę z tego, że Natalia naprawdę w tym wszystkim nigdy nie zawiodła. To nie jest łatwe, bo ja wiele razy okazywałem się okropnie słaby... Mam naiwność, że jak już to wszystko wyleję z siebie, napiszę, to nie będę musiał bez przerwy o tym myśleć.

Żółwik dla wszystkich, którzy walczą…

"A więc wojna! Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy. Całe nasze życie, publiczne i prywatne przestawiamy na specjalne tory, weszliśmy w okres wojny. Cały wysiłek narodu musi iść w jednym kierunku. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Musimy myśleć tylko o jednym - walka aż do zwycięstwa!"

środa, 10 lutego 2016

wygnany stary


Piszę, bo doskwiera mi swoista tęsknota za szpitalnym korytarzem. Mam pewne niedobory. Nie czuję się ani zdrowy, ani chory. Brakuje mi dziś jednoznacznej identyfikacji i przynależności. Trochę też bohaterstwa, że się robi coś ponad swoje siły. Tkwię w jakimś emocjonalnym zawieszeniu, które częściowo odbiera mi siłę do działania. Trudno się czegoś chwycić, coś wziąć, gdy ma się zaciśnięte pięści. Nie mogę się zdecydować. Brakuje mi tego, że ktoś o mnie wszystko wie. Wie, jak się dziś czuję, czego się dziś boję, jak dziś wyglądam, co jadłem dziś na obiad… Gdy leczy się poważną chorobę dziecka, to nagle zdajesz sobie sprawę, że ci teoretycznie najbliżsi – rodzina, stają się momentalnie ludźmi z innego wymiaru świadomości, oddalają się. Przestają móc zrozumieć, co się u ciebie dzieje. To się dzieje samo. Najbliżsi stają się ci, którzy od dziś wiedzą o tobie wszystko i są w stanie cię zrozumieć bez ciągłych tłumaczeń. W sytuacji takiego zagrożenia, nieoceniona jest obecność ludzi, o których wiesz na pewno, że oni wiedzą, o co ci teraz chodzi. Trochę za tym tęsknie. Możliwe, że tak się tęskni za komfortem niebrania odpowiedzialności za swoje życie; za tym, że coś autorytarnie decyduje o tym, co się dzieje w twoim życiu; za ucieczką od wolności.

Przez dwa lata żyliśmy z ludźmi w naprawdę szerokim znaczeniu tego zwrotu. Szpital jest zaprzeczeniem prywatności. Trzeba nauczyć się, że ma się wszystko na wierzchu, bo tego wszystkiego w sobie nie podołasz zmieścić. Salę szpitalną można przyrównać do akwarium, a korytarz do autoterapeutycznego tunelu czasoprzestrzennego, gdzie stykają się i mieszają wszystkie oddziałowe troski, rozpacze, największe radości i ohydne obawy. Nasz oddział był kapsułą, który miał wszechmoc teleportacji całych rodzin pomiędzy światami śmiertelnego strachu i radości życia. Od kiedy graliśmy z białaczką o Lenę va banque czułem się cesarzem korytarza. Jedno spojrzenie i wiesz, że ktoś się boi; rzut oka i wiesz, że u kogoś wszystko dobrze. Taka nieopisana wspólnota, solidarność i jeden wielki cel, na którego realizację ma się niewielki wpływ. Niezliczone korytarzowe rozmowy, skinienia, pozdrowienia i gesty. Jak jeden organizm. Na oddziale takim, jak nasz nie ukrywa się uczuć, bo skala oddziaływania nadliczbowych afektów całkowicie niweczy potrzebę jakiegokolwiek skrywania czegoś w sferze prywatności. Nie ma się takich potrzeb. Kamuflowanie swoich najgłębszych uczuć staje się po prostu czymś niemożliwym. I trochę mi takiego niestosownego w normalnym świecie obnażania brakuje. Czasem jak kogoś dorwę, to nie wypuszczam, do kiedy nie wyleję z siebie wszystkich myśli… Chyba szpital zrobił ze mnie niezwykle towarzyskiego człowieka.

Moje zmysły zrosły się ze szpitalem tak mocno, że złe wiadomości wyczuwałem z dużym wyprzedzeniem. Bezwiednie i zwierzęco analizowaliśmy zachowanie każdego, kto mógł cokolwiek wiedzieć. Do dziś wspominamy, jak interpretowaliśmy mimikę, ton, język ciała, taktyczne uniki każdego, kto mógł poznać przed nami wyniki naszych strategicznych badań. Byliśmy specjalistami przenikliwości - jak każdy doświadczony rodzic.

Dziś odbijam się od euforii do depresji. Choroba Leny poddała mnie całkowitej konformizacji. Wodziła nas za nos - wynosiła na szczyty nadziei, by za chwilę znowu wdeptać w ziemię. Cała ta akcja tak mnie sobie podporządkowała, że pewną dolegliwością staje się zarówno samo zacienione wspomnienie tego uciemiężenia, jak i radzenie sobie bez tego totalnego uregulowania,  ukierunkowania moich spraw, moich potrzeb i myśli na chorobę Leny. Dziś muszę udźwignąć „wolność od tego”. Znowu potrzebuję miejsca, gdzie jak na szpitalnym korytarzu będę mógł skupić się na tym, żeby móc coś opowiedzieć, z kimś się naturalnie i po prostu podzielić swoimi refleksjami. Wrócić do ludzi z tego emocjonalnego podwójnego wygnania. Chciałbym Wam wszystko opowiedzieć, wyeksportować to, włożyć do jakiegoś sejfu, jak coś cennego, a zarazem bardzo nieporęcznego w codziennym życiu i przestać wreszcie o tym ciągle myśleć, analizować, inkrustować, cyzelować, dopieszczać i patrzeć jak się pięknie uszlachetnia zatruwającą życie patyną… I zacząć tworzyć nową normalną więź w nowym normalnym światem. Na dziś mi wystarczy. Jak ktoś dobrnął do tego momentu, to dzięki za cierpliwość.
Mnie jest dużo lepiej:) Nie bez powodu banicja była trudna do zniesienia i nie bez przyczyny nie ma jej już w cywilizowanym katalogu kar.

Pozdrawiam Was,

Robert Fabiszak, tata Leny