Wiecie, to
nie jest tak, że ja, tata – z jakimś tam epizodem wojennym, doświadczeniem frontowym,
gardzę zwyczajnymi problemami normalnych ludzi. Że nie interesują mnie te wszystkie przeziębienia, zepsute
samochody, przedszkola i sąsiad niemówiący „dzień dobry”, bo oto ja teraz żyję
w innym wymiarze i poza zadartymi naskórkami u wszystkich palców, mam też
zadarty nos w taki sposób, że widzę tylko rzeczy powyżej pewnego poziomu
jakościowego zagmatwania. Jakoś mnie to gryzie w środku. Przez chorobę Leny nie
doznałem żadnego olśnienia, objawienia, czy innego raptownego oświecenia
rozumu. Nie stałem się też ekspertem od emocji i wszechwiedzącym analitykiem i super-koordynatorem
ds. sytuacji kryzysowych. Nie nabyłem też praw do nauczania i jakiegoś mentorskiego
błaznowania… Co nie oznacza wcale, że nie przychodzi mi to z pewnym trudem; że
nie musze nad sobą pracować i hamować się, by nie popaść w sztuczność
organicznej ludzkiej potrzeby uznawania, że wszystko jest po coś i każdy dramat
tak naprawdę jest wielkim moralnym zwycięstwem, a tylko po wierzchu wygląda na
totalną rzeźnię. Nie znam się na spektakularnych zwycięstwach myśli ludzkiej
nad materią.
Pokusa, by robić
trampolinę z dramatycznych doświadczeń jest spora. Kusi tym mocniej, im
intensywniej zaciera się to, co było najtrudniejsze – prawda, że nic nie
zależało ode mnie i nic tutaj nie jest moją zasługą. Naprawdę chciałbym, żeby
moja osobowość była mniej szablonowa, ale udowodniono już dawno temu, że nie ma
we mnie zbyt wiele oryginalności i mieszanina wad i zalet, kompleksów i skillów,
którą jestem, nosi znamiona mocnego polskiego małomiasteczkowego standardu. Tym
trudniej jest mi więc nie widzieć szansy na zrobienie z walki z choroby Leny
życiowego punktu zwrotnego, który da mi prawo do bardziej łaskawego spojrzenia
na samego siebie. Że dobra, może i do tej pory byłeś szarym, smętnym ćwokiem,
ale wydarzyło się w twoim życiu coś takiego, iż kwieci się miejsce styku twojej
stopy z ziemią, a psy merdają ogonami na twój widok.
Do naszej
akcji przywracania normalności – bo to nie jest niczym innym, jak wielką próbą powtórnego
skierowania naszego życia na zwyczajne tory – mam skłonność podchodzenia
idealistycznie. Gdy mam w życiowej kolekcji niewiele takich ważnych-ważnych wydarzeń,
o których mógłbym z powodzeniem porozmawiać z ludźmi, jak np. doniosłe w
skutkach decyzje konsumenckie, czy tam jakieś takie inne imponderabilia, to nic
dziwnego, że rozwałkowuje temat na wszystkie strony i terroryzuje każdego
napotkanego ciekawskiego. Bo dziś wyobrażam sobie, że jednak można na tym
świecie zdobyć się na ekstrawagancję i uznać, że trudne wybory, których
dokonujemy; że wielkie decyzje, które podejmujemy nie muszą wcale stawać się
prawem powszechnie obowiązującym wszystkich dookoła. Nie uważam więc, że aby
żyć, trzeba najpierw śmiertelnie się czegoś przestraszyć i nie uważam więc, iż
każdy musi sobie w życiu radzić podobnie jak ja. Moje wyjście nie jest nigdy
jedynym wyjściem w życiu, z życia i do życia. Pozbycie się goryczy zacząłem od
nie-robienia z choroby Leny mojej wielkiej zalety – to nie ten kaliber, nie ten
temat, nie ta skala i znaczenie. Z przeświadczeniem o swojej wyższości, bo
przeżyłeś w życiu coś dziwnego, trudno wyjść do ludzi i zacząć ich słuchać.
Może widziałem w życiu trochę więcej dziwacznych rzeczy niż przeciętny
przechodzień na ulicy, ale wciąż nie umiem powiedzieć na pewno, co jest, a co
nie jest…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz