środa, 17 lutego 2016

Wiecie, to nie jest tak, że ja, tata – z jakimś tam  epizodem wojennym, doświadczeniem frontowym, gardzę zwyczajnymi problemami normalnych ludzi. Że nie interesują mnie  te wszystkie przeziębienia, zepsute samochody, przedszkola i sąsiad niemówiący „dzień dobry”, bo oto ja teraz żyję w innym wymiarze i poza zadartymi naskórkami u wszystkich palców, mam też zadarty nos w taki sposób, że widzę tylko rzeczy powyżej pewnego poziomu jakościowego zagmatwania. Jakoś mnie to gryzie w środku. Przez chorobę Leny nie doznałem żadnego olśnienia, objawienia, czy innego raptownego oświecenia rozumu. Nie stałem się też ekspertem od emocji i wszechwiedzącym analitykiem i super-koordynatorem ds. sytuacji kryzysowych. Nie nabyłem też praw do nauczania i jakiegoś mentorskiego błaznowania… Co nie oznacza wcale, że nie przychodzi mi to z pewnym trudem; że nie musze nad sobą pracować i hamować się, by nie popaść w sztuczność organicznej ludzkiej potrzeby uznawania, że wszystko jest po coś i każdy dramat tak naprawdę jest wielkim moralnym zwycięstwem, a tylko po wierzchu wygląda na totalną rzeźnię. Nie znam się na spektakularnych zwycięstwach myśli ludzkiej nad materią.

Pokusa, by robić trampolinę z dramatycznych doświadczeń jest spora. Kusi tym mocniej, im intensywniej zaciera się to, co było najtrudniejsze – prawda, że nic nie zależało ode mnie i nic tutaj nie jest moją zasługą. Naprawdę chciałbym, żeby moja osobowość była mniej szablonowa, ale udowodniono już dawno temu, że nie ma we mnie zbyt wiele oryginalności i mieszanina wad i zalet, kompleksów i skillów, którą jestem, nosi znamiona mocnego polskiego małomiasteczkowego standardu. Tym trudniej jest mi więc nie widzieć szansy na zrobienie z walki z choroby Leny życiowego punktu zwrotnego, który da mi prawo do bardziej łaskawego spojrzenia na samego siebie. Że dobra, może i do tej pory byłeś szarym, smętnym ćwokiem, ale wydarzyło się w twoim życiu coś takiego, iż kwieci się miejsce styku twojej stopy z ziemią, a psy merdają ogonami na twój widok.

Do naszej akcji przywracania normalności – bo to nie jest niczym innym, jak wielką próbą powtórnego skierowania naszego życia na zwyczajne tory – mam skłonność podchodzenia idealistycznie. Gdy mam w życiowej kolekcji niewiele takich ważnych-ważnych wydarzeń, o których mógłbym z powodzeniem porozmawiać z ludźmi, jak np. doniosłe w skutkach decyzje konsumenckie, czy tam jakieś takie inne imponderabilia, to nic dziwnego, że rozwałkowuje temat na wszystkie strony i terroryzuje każdego napotkanego ciekawskiego. Bo dziś wyobrażam sobie, że jednak można na tym świecie zdobyć się na ekstrawagancję i uznać, że trudne wybory, których dokonujemy; że wielkie decyzje, które podejmujemy nie muszą wcale stawać się prawem powszechnie obowiązującym wszystkich dookoła. Nie uważam więc, że aby żyć, trzeba najpierw śmiertelnie się czegoś przestraszyć i nie uważam więc, iż każdy musi sobie w życiu radzić podobnie jak ja. Moje wyjście nie jest nigdy jedynym wyjściem w życiu, z życia i do życia. Pozbycie się goryczy zacząłem od nie-robienia z choroby Leny mojej wielkiej zalety – to nie ten kaliber, nie ten temat, nie ta skala i znaczenie. Z przeświadczeniem o swojej wyższości, bo przeżyłeś w życiu coś dziwnego, trudno wyjść do ludzi i zacząć ich słuchać. Może widziałem w życiu trochę więcej dziwacznych rzeczy niż przeciętny przechodzień na ulicy, ale wciąż nie umiem powiedzieć na pewno, co jest, a co nie jest…



Brak komentarzy: