czwartek, 11 lutego 2016

wojenko


„A więc wojna!” Przeżywając swego czasu fascynację historią, nie sądziłem, że tak często w swoim spokojnym i ułożonym życiu szeregowego obywatela będę wypowiadał właśnie te znamienne słowa, powtarzane jak mantrę 1 września 1939 roku na antenie Polskiego Radia…

Wiecie jak to jest – w czasie kryzysu każda mobilizująca myśl jest uprawniona i ja sobie dziś przed Wami pozwalam na każdą myśl, którą uważam za skuteczną w odganianiu tych wszystkich obaw, płytkiego oddechu, frustracji i niepewności, które dziś stają się moim udziałem. Cel, który mamy uświęca bardzo wiele środków, ale i tak skorzystaliśmy w naszej walce na razie tylko z kilkuJ Nadszedł czas na autoterapię – mamy powielacz, mamy myśli, mamy misję – robimy ulotki!

4 lutego 2014 roku nasza Lenka ps. Borsuczek popadła w niełaskę u okupanta - Wszechmocnej, Wielmożnej, Czcigodnej  Choroby. Zatrzymana w łapance, bez powodu, bez sensu – po prostu sobie żyła. Jakimś cudem udało jej się uciec z nie-miejsca, skąd jedyna droga wyjścia nie wiedzie bynajmniej przez bramę. Dziś się ukrywa, wciąż jest ścigana. Zakonserwowaliśmy się w naszym starym domu za miastem z wiarą i nadzieją, że ciemięzca nas tam nie znajdzie; że nikt nas nie wyda; że żadna sekwencja biologiczno-chemicznych przypadków nas nie wytropi, nie rozpozna, nie doniesie okupacyjnym władzom. Wszystko, co okazuje się najważniejsze w tej rozgrywce dzieje się poza naszym udziałem, bez ingerencji naszej woli i ochoty. Nigdzie nie jest bezpiecznie, nie da się uciec. Nieważne, kim jesteś, co myślisz, co robisz i czego chcesz.  Jaki masz pogląd na świat, w co wierzysz i jak żyjesz. Lajcik.

Zawsze fascynowało mnie, jak można ciągnąć życie w czasach totalitarnego terroru, permanentnego zagrożenia i ciągłej obserwacji przez precyzyjną i ohydnie skuteczną machinę czegoś nieokiełznanego w swej nikczemności. Równolegle życie toczy się jakby normalnie, autobusy jeżdżą, pada deszcz, ludzie pracują i kochają się…

Na niezaszczytnym szczycie naszego życiowego rankingu nonsensów są śmiertelne choroby dzieci. Panie, ale skąd się bierze taka choroba, jak Wasza? Znikąd. Jak mówią mądrzy ludzie - człowiek w ciągu doby ma kilka okazji, żeby wpuścić nowotwór do swojego organizmu. I jak wpuści, to się dzieją dziwne rzeczy. Nas nigdy ta medyczna wiedza nie ciekawiła – od samego początku stłamsiliśmy w sobie przeszkodę, która każe rodzicom szukać sensu w dramacie, tracić czas na wróżenie z fusów. To nie ma żadnego sensu, Kochani. Tak, są takie rzeczy, które dzieją się bez tej całej symboliki sensu – przyczyna, wniosek, skutek, nauka na przyszłość. Choroba Waszych dzieci nie jest ani Waszą, ani niczyją zasługą. To biologia, taka organizacja, której nie zapytasz po co, nie możesz mieć pretensji i nawet nie masz mocy, żeby się po ludzku, prymitywnie zemścić.

W naszej rodzicielsko-onkologicznej branży obowiązują różnorodne doraźne, wygodne uzasadnienia dramatów. Od zanieczyszczenia środowiska, poprzez  złą dietę, szczepionki skojarzone, cesarskie cięcia… Do tych związanych z ludowym pojęciem sprawiedliwości – za grzechy rodziców, grzechy w życiu prenatalnym (sic!), bo ktoś zsyła tyle, ile ty wytrzymasz, bo ktoś każe, bo ktoś nagradza. Dla mnie łatwiej było zdać sobie sprawę z tego, że zaprawdę powiadam Wam - istnieją rzeczy, które dzieją się bez przyczyny, po nic i niczego nie uczą poza tym, że teraz wiesz, że istnieją i nic nie możesz umieć z tym zrobić - za to musisz umieć poradzić sobie z tą konstatacją i musisz robić Coś Innego, co nie będzie już miało żadnego udowodnionego rzeczywistego wpływu na życie/nie-życie twojego dziecka. Bo o tym decyduje niestety seria przemian bezdusznych, biologiczno-chemicznych...

Więc ja zasmakowałem w bezsensie i zniszczyło to całkowicie moje poczucie bezpieczeństwa, zmieniło mój krwioobieg myśli. Skoro naprawdę istnieją rzeczy, które dzieją się bez sensu, to od dziś wydarzyć się może wszystko i my wiemy, że to się dzieje. No i rozjeżdża się hodowany pieczołowicie przez lata układ współrzędnych. Wszystko jest możliwe i nie ma żadnego rachunku krzywd, dobra i słuszności w dystrybucji szczęścia, że jak coś tam pocierpisz (my to siedzimy i patrzymy, ale te dzieciaki?), to już wystarczy, nie. Nonsens i brak przewidywalności od początku do końca. Ty już niczego, rodzicu, nie zapewnisz, twoją funkcją jest tylko dbać o nastrój i czasem zauważyć coś w porę. I to nawet nie chodzi o jakąś zmianę w komforcie, miejscu życia, że nagle cię gdzieś zamkną, chodzi o ten symboliczny wymiar, który sieje w głowie spustoszenie. Twoje dziecko wchodzi w przemysł onkologiczny, gdzie nie ma reguł, a tobie pozostaje miłość. Za drzwiami szpitala dzieci chorują, dzieci umierają... Czasem zdrowieją, ale tego nikt nie widzi, a to powinno być widoczne. Bardzo.

Pewnie potrzeba czasu, aż mój mózg znowu wskoczy na dobry tor, ale dziś jestem jak wór skopany. I szczerze zazdroszczę normalnym tej unikatowej, pierwotnej świeżości, wiary w sens, niewidzenia tego wszystkiego, co my widzieliśmy, braku tych przemian, które stały się naszym udziałem. Oceniam je jako nieludzkie. Żeby chociaż do kogoś można by było mieć pretensję, zemścić się, zrobić cokolwiek, co przywróci stan sprzed wydarzeń. Tęsknię za tym.

Oczywiście, żeby nie było tak łatwo, to wkrada się też następujące zastrzeżenie, że nigdy nie działo się w moim życiu nic bardziej ważnego, doniosłego i wartościowego. Walczymy o nasze dziecko i to mimo ceny jest najważniejszy moment w naszym życiu i ważniejszego nie będzie. To jest chory mętlik, ale tak właśnie jest. I dodatkowo, mimo że czuję się jak zaszczuty pies, nie twierdzę, że dziś to odniesione małe Lenuśkowe zwycięstwo jest tryumfem pyrrusowym -  wszystko to powtórzyłbym bez mrugnięcia okiem. Te wydarzenia budują mnie dziś i nie mogę negować samego siebie.

Nie przepadam w życiu za takimi nienegocjowalnymi, nieodwracalnymi i ostatecznymi wydarzenio-zagrożeniami. Zawsze w życiu miałem wszystko bardzo płynne... A tutaj zadziały się takie rzeczy, że trudno szukać w lustrze cienia siebie sprzed lat. Kiedyś sądziłem, że mam szanse na bycie fajnym facetem, a dziś się nie poznaję. I jeszcze to, że przecież jestem rycerzem na rumaku i muszę zgładzić smoka, który zagraża bezpieczeństwu moich księżniczek... Na dokładkę ostatnio sobie zdałem sprawę z tego, że Natalia naprawdę w tym wszystkim nigdy nie zawiodła. To nie jest łatwe, bo ja wiele razy okazywałem się okropnie słaby... Mam naiwność, że jak już to wszystko wyleję z siebie, napiszę, to nie będę musiał bez przerwy o tym myśleć.

Żółwik dla wszystkich, którzy walczą…

"A więc wojna! Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy. Całe nasze życie, publiczne i prywatne przestawiamy na specjalne tory, weszliśmy w okres wojny. Cały wysiłek narodu musi iść w jednym kierunku. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Musimy myśleć tylko o jednym - walka aż do zwycięstwa!"

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

To co napisałeś, to jest dokładnie to, co czuję niemal każdego dnia, a szczególnie raz w tygodniu, kiedy robimy badania kontrolne... Nie umiałabym lepiej ubrać tego w słowa..