Kilka słów na temat odpowiedzialności za słowo, za gest.
Spotkaliśmy na swojej drodze względnie niewielu ludzi, którzy czują na tyle duże przywiązanie do, jak się domyślam, empirii i statystyk, że mają nieposkromiony obowiązek tej niematerialnej obecności w naszym życiu. Obecności w formie, którą można zamknąć w stwierdzeniu: "ja już tyle widziałam... ciekawe jak długo...". Chcę Wam przyrzec raz na zawsze, że ja wiem zarówno po jak kruchym lodzie codziennie stąpam, jak i wiem doskonale, iż tak ciągle myślicie.
To mi wystarczy. Nie muszę usiłować całe życie łasić się do każdego człowieka, żeby po raz setny się na powrót przestraszyć, wrócić na swoje poślednie miejsce; przypomnieć sobie, że i tak daleko nie ucieknę przed smutną prawdą, że moja córka musi być chora, że wszystkie naukowe znaki na niebie i ziemi wskazują, że finał musi być jeden i musi być zły, a wszystko jest tylko kwestią czasu. Wasz obowiązek prostego, leniwego zwątpienia w sens tego, co akurat przypadkiem spowodowało, że dziś mogłem przeczytać mojemu dziecku bajkę na dobranoc, wypowiada jeszcze dobitniej wojnę mojemu skrępowaniu, zaufaniu, z którymi było wam tak komfortowo. To nie wasze wątpliwości spowodowały, że moja córka pokiwała mi dziś na "do widzenia"... Zauważcie wreszcie, że wasze wielmożne wątpliwości nie uleczą nawet chrypy, nie odnajdą innowacyjnej terapii, nie pomogą niewyspanym rodzicom w opiece nad dzieckiem, nikogo nie wesprą, niczego nie zbudują, nie ma w nich nic poza próżnością, brakiem pokory i brzydotą.
Starałem się nie narzekać na warunki w szpitalu, gdy miałem poważniejsze zmartwienia, ale to bynajmniej nie oznaczało, że jestem ślepy i głuchy. I mam złe wieści, brak odpowiedzialności za słowa i gesty nie jest medycyną. To jest nieludzkie, wiecie? Nie można mówić, że dziecko umrze, a gdy nie umiera, to rachować ohydnie, że nikt was z tego nie rozliczy, bo finał nie był zły. Nieodpowiedzialnym kłapaniem o rzeczach ostatecznych zadajecie rodzicom wielkie cierpienie. Proszę was, nie szermujcie tym...
Przebywanie w mojej głowie chociaż jednorazowego wyobrażenia, że gdzieś istnieje ktoś, kto ma potrzebę podawania w wątpliwość czyjegokolwiek życia, kwestionowania sensu walki o to życie, powątpiewania w nasz każdy dzień, jak w oczekiwaniu na coś - "my się oczywiście bardzo cieszymy, ale bardzo wątpimy...", czyni moje szczęście wadliwym, nieuprawnionym, niepełnym... Tak długo, jak to będzie tylko możliwe, będziemy omijać takich ludzi szerokim łukiem.
Po co się cieszyć czymkolwiek, skoro to i tak zaraz się skończy...
zimna erka
poniedziałek, 21 marca 2016
wtorek, 23 lutego 2016
pristi zastavka
Przyzwyczaiłem
się, że warto trenować wyobraźnię i choć w wyimaginowany sposób uzyskiwać ułudną
tężyznę intelektualną, aby mieć choć ten cień przygotowania na następne powiewy.
Zakładasz, że dasz się na tyle wygimnastykować, iż nie uciekniesz ze strachu o
córkę. Cień przygotowania czyli jakąś tam świadomość, że nic nie wiesz; że się na
nic nie przygotujesz. Ale też jakąś gibkość, elastyczność, umiejętność
pochłaniania energii wyzwolonej przez okalające wyzwania. Żeby choć nie czuć się
tak jak zwykle, wielce zaskoczonym. Żeby nikomu nie zrobić krzywdy tym swoim
niespodziewaniem się. Szczególnie gdy wolałoby się, żeby nie zamachiwały się na
nas już żadne wyzwania. Na brak wyzwań też się trzeba przygotować. I godność
trzeba przygotować i walizkę wyciągnąć, i pięść zacisnąć z uśmiechem, gdy
wszystko ci się w środku wykręca… Yes, yes, yes… Znowu nad niczym nie masz
kontroli.
W niedzielę
jedziemy do Wrocławia na serię stresujących badań. Zrobimy te wszystkie
badania, których najbardziej nie lubimy. Te, od których wszystko w naszym życiu
zależy. To jest dobre, ale poczekajmy na tamte, tamte też dobre, ale sprawdźmy
jeszcze to… Będziemy śmiertelnie przestraszeni, a potem gdy okaże się, że
wszystko jest w najlepszym porządku, nie odczujemy żadnej ulgi, tylko oczywistą
prawdę, że przecież jedynie żyjemy dalej normalnie, tak jak inni, tylko koszty
tego normalnie są takie, że wiesz, jak płynnie przechodzi się od normalnie do
nie-normalnie, jak cienka jest krawędź, jak ulotna, jak lekka jest ziemia, na
której siejesz. Ale póki co, to sobie tylko terapeutycznie marudzę i tym się
cieszę. Może nie będzie źle, bo przecież może nam się udać, i wciąż może nie
być źle już nigdy…
Mój strach
ma się bardzo dobrze. Zwinny gość. Rozlokował się wygodnie na wszystkich przyczółkach.
Rozparł się w fotelu. Sprawuje władzę absolutną i wprowadził stan wojenny na
terytorium całego ciała. Miło byłoby obudzić się raz bez jego wszechobecności. Prawdopodobnie
jesteś, przyjacielu, generale, z każdym dniem coraz mniejszy.
Kibicujemy przyjaciołom,
którzy walczą. Zastanawiałem się kiedyś nad tym, według niby jakiego schematu
toczą się te przekształcenia własnościowe łask i niełask. Kto tak kieruje tą
dystrybucją, że są ludzie, którzy właśnie teraz mają mniej niż nic i są ludzie,
którzy żyją w sposób tak dalece pozbawiony jakiejkolwiek głębszej myśli, iż do
głowy im nie przyjdzie żaden mącący ten stan rzeczy byt. Nawet lubię tę zagadkową
różnorodność i cenię też naiwną projekcje-odpoczynek na temat takiego stanu
rzeczywistości, gdy wszyscy są równo zadowoleni, weseli albo chociaż gdy nie muszą
się śmiertelnie bać.
Lena z
włosami wygląda jak mała koala…
środa, 17 lutego 2016
Wiecie, to
nie jest tak, że ja, tata – z jakimś tam epizodem wojennym, doświadczeniem frontowym,
gardzę zwyczajnymi problemami normalnych ludzi. Że nie interesują mnie te wszystkie przeziębienia, zepsute
samochody, przedszkola i sąsiad niemówiący „dzień dobry”, bo oto ja teraz żyję
w innym wymiarze i poza zadartymi naskórkami u wszystkich palców, mam też
zadarty nos w taki sposób, że widzę tylko rzeczy powyżej pewnego poziomu
jakościowego zagmatwania. Jakoś mnie to gryzie w środku. Przez chorobę Leny nie
doznałem żadnego olśnienia, objawienia, czy innego raptownego oświecenia
rozumu. Nie stałem się też ekspertem od emocji i wszechwiedzącym analitykiem i super-koordynatorem
ds. sytuacji kryzysowych. Nie nabyłem też praw do nauczania i jakiegoś mentorskiego
błaznowania… Co nie oznacza wcale, że nie przychodzi mi to z pewnym trudem; że
nie musze nad sobą pracować i hamować się, by nie popaść w sztuczność
organicznej ludzkiej potrzeby uznawania, że wszystko jest po coś i każdy dramat
tak naprawdę jest wielkim moralnym zwycięstwem, a tylko po wierzchu wygląda na
totalną rzeźnię. Nie znam się na spektakularnych zwycięstwach myśli ludzkiej
nad materią.
Pokusa, by robić
trampolinę z dramatycznych doświadczeń jest spora. Kusi tym mocniej, im
intensywniej zaciera się to, co było najtrudniejsze – prawda, że nic nie
zależało ode mnie i nic tutaj nie jest moją zasługą. Naprawdę chciałbym, żeby
moja osobowość była mniej szablonowa, ale udowodniono już dawno temu, że nie ma
we mnie zbyt wiele oryginalności i mieszanina wad i zalet, kompleksów i skillów,
którą jestem, nosi znamiona mocnego polskiego małomiasteczkowego standardu. Tym
trudniej jest mi więc nie widzieć szansy na zrobienie z walki z choroby Leny
życiowego punktu zwrotnego, który da mi prawo do bardziej łaskawego spojrzenia
na samego siebie. Że dobra, może i do tej pory byłeś szarym, smętnym ćwokiem,
ale wydarzyło się w twoim życiu coś takiego, iż kwieci się miejsce styku twojej
stopy z ziemią, a psy merdają ogonami na twój widok.
Do naszej
akcji przywracania normalności – bo to nie jest niczym innym, jak wielką próbą powtórnego
skierowania naszego życia na zwyczajne tory – mam skłonność podchodzenia
idealistycznie. Gdy mam w życiowej kolekcji niewiele takich ważnych-ważnych wydarzeń,
o których mógłbym z powodzeniem porozmawiać z ludźmi, jak np. doniosłe w
skutkach decyzje konsumenckie, czy tam jakieś takie inne imponderabilia, to nic
dziwnego, że rozwałkowuje temat na wszystkie strony i terroryzuje każdego
napotkanego ciekawskiego. Bo dziś wyobrażam sobie, że jednak można na tym
świecie zdobyć się na ekstrawagancję i uznać, że trudne wybory, których
dokonujemy; że wielkie decyzje, które podejmujemy nie muszą wcale stawać się
prawem powszechnie obowiązującym wszystkich dookoła. Nie uważam więc, że aby
żyć, trzeba najpierw śmiertelnie się czegoś przestraszyć i nie uważam więc, iż
każdy musi sobie w życiu radzić podobnie jak ja. Moje wyjście nie jest nigdy
jedynym wyjściem w życiu, z życia i do życia. Pozbycie się goryczy zacząłem od
nie-robienia z choroby Leny mojej wielkiej zalety – to nie ten kaliber, nie ten
temat, nie ta skala i znaczenie. Z przeświadczeniem o swojej wyższości, bo
przeżyłeś w życiu coś dziwnego, trudno wyjść do ludzi i zacząć ich słuchać.
Może widziałem w życiu trochę więcej dziwacznych rzeczy niż przeciętny
przechodzień na ulicy, ale wciąż nie umiem powiedzieć na pewno, co jest, a co
nie jest…
piątek, 12 lutego 2016
Wczoraj po
pracy wpadłem do rodziców, do Bydgoszczy. Jest piękna droga, 2,5 h bardzo spokojnej
jazdy, więc w porównaniu z tym, jakie wolty i piruety wykonywałem, podróżując między
Warszawa a Wrocławiem albo między domem a szpitalem na Litewskiej, to czysta
przyjemność. Nie widziałem rodziców ponad rok.
Średnio
radzę sobie z tym, że moi rodzice się starzeją. To jest kolejna, nadprogramowa
troska. I wyrzut, że ze względu na odległość i chwilowy brak miejsca w głowie,
nie mogę zagospodarować, zaopiekować się, przemyśleć tematu tak, jak zawsze
miałem w zwyczaju. Bo ja mam przykry zwyczaj trawienia faktów, nim podejmę
działanie. Dajcie mi chociaż chwilę pomyśleć. Mam duże zaległości, ale chyba
nie będę marnował czasu na próbę rzetelnego zajęcia stanowiska w najstarszych
kejsach. Babciu, przyjąłem twoje odejście do wiadomości, ale nic nie poczułem.
Wybacz.
Pojechałem
do nich po Coś. W czasie, kiedy Lena się rozchorowała i wyłem jak pies, gdy
stawałem nad jej łóżeczkiem, dotykałem jej rzeczy pachnących zimową mustelą, miałem
takie chwile, gdy siedziałem sam w domu w wieczornym stuporze, szepcząc sobie:
mamo, mamo, mamo… Jakby samo słowo, którego już od dawna nie wypowiadałem,
miało odwrócić ten los, przenieść tę sytuację w jakiś fantasmagoryczny niebyt,
wybudzić nas z tego koszmaru… Chciałem, żeby to słowo było zaklęciem. Chciałem
się do tego słowa przytulić, zasnąć i obudzić się już w przewidywalnym
świecie.
Pojechałem
więc przypomnieć sobie, że naprawdę już jestem duży. Potwierdzić, że już dawno i
naprawdę przerosłem to, co kiedyś wydawało mi się duże. Że nie ma powrotu do
postrzegania świata sprzed lat. Że nie wrócę z tej podróży, bo ona trwa. Że
górka, z której kiedyś bałem się zjechać sankami jest niczym; że się tej mojej
wersji dorosłości nie lękam. Odwiedziłem muzeum mojego dzieciństwa - czasu bez
trosk i czasu bezwarunkowej akceptacji wszystkich moich dziwactw.
Pojechałem
wreszcie po to, by doświadczyć posiadania rodziców. Nie zwykłem rozmawiać o
ważnych rzeczach przez telefon, więc mam w życiu pod górkę. Poczuć ich. Odkryć, że istnieją też poza
wspomnieniem oraz poza nowoczesnymi, banalnymi i technologicznymi emanacjami
bycia. Posmakować tego, że nie tylko ja jestem rodzicem, ale rodziców mam i co
do zasady oni się wcale ode mnie nie różnią, pewnie też dalej się czują jak
dwudziestolatkowie… Byliśmy razem godzinę i 15 min. Wystarczy.
czwartek, 11 lutego 2016
uwaga! chorobotwórcze piosenki
To
zapewne pod wpływem poczucia niepewności stałem się tak zabobonny. Bo jeśli nie
istnieją żadne racjonalne przesłanki, z których można na podstawie
jakichkolwiek logicznych prawideł wnioskować o tym, co jest; a każde zjawisko,
każda myśl podlega ciągłej biologicznej weryfikacji, jest w ciągłym ruchu, to
trzeba sobie wreszcie znaleźć jakiś alternatywny system. Więc popadam w taką śmieszność, że nie
odtwarzam Lenie piosenek, które naszym zdaniem na pewno – bo chorobotwórcze
piosenki są w mojej ocenie tak samo idiotyczne jak cała reszta autorskich
rodzicielskich tłumaczeń – muszą mieć jakiś niedoceniony jeszcze przez nauki
empiryczne wpływ na zdrowie naszego dziecka. Jak dowodnie świadczy o mojej kondycji fakt,
że ja naprawdę nie jestem dziś w stanie powiedzieć, co na pewno tak, a co na
pewno nie ma żadnego wpływu na nasze dalsze życie. Ale podobno tak się dzieje z rodzicami dzieci
chorych na schorzenia o nieznanej etiologii – takich chorobach, że nie wiadomo
skąd i nie wiadomo jak i po co. Na
pierwszy z brzegu przykład i na wszelki wypadek nie chodzę też do pracy lewą
stroną Emilii Plater, bo poprzednimi razy, gdy wracałem do pracy , chodziłem
właśnie tą stroną. Niech mi ktoś do diabła! da gwarancję, że to nie miało
wpływu;) Że na pewno, na bank, na 100% nie jest tak, że to się komuś nie
spodobało… I TRACH! No dobra, niby wiemy, ale na wszelki wypadek staram się nie robić
rzeczy w taki sposób, jaki robiłem poprzednio sądząc, że wszystko będzie dobrze.
Jest grubo. I męcząco.
Więc
witam was serdecznie na pokładzie, moje osobiste gusła, przesądy i inne
uprzedzenia.
wojenko
„A więc wojna!” Przeżywając swego czasu fascynację historią,
nie sądziłem, że tak często w swoim spokojnym i ułożonym życiu szeregowego
obywatela będę wypowiadał właśnie te znamienne słowa, powtarzane jak mantrę 1
września 1939 roku na antenie Polskiego Radia…
Wiecie jak to jest – w czasie kryzysu każda mobilizująca
myśl jest uprawniona i ja sobie dziś przed Wami pozwalam na każdą myśl, którą
uważam za skuteczną w odganianiu tych wszystkich obaw, płytkiego oddechu,
frustracji i niepewności, które dziś stają się moim udziałem. Cel, który mamy
uświęca bardzo wiele środków, ale i tak skorzystaliśmy w naszej walce na razie tylko
z kilkuJ
Nadszedł czas na autoterapię – mamy powielacz, mamy myśli, mamy misję – robimy
ulotki!
4 lutego 2014 roku nasza Lenka ps. Borsuczek popadła w
niełaskę u okupanta - Wszechmocnej, Wielmożnej, Czcigodnej Choroby. Zatrzymana w łapance, bez powodu,
bez sensu – po prostu sobie żyła. Jakimś cudem udało jej się uciec z nie-miejsca,
skąd jedyna droga wyjścia nie wiedzie bynajmniej przez bramę. Dziś się ukrywa,
wciąż jest ścigana. Zakonserwowaliśmy się w naszym starym domu za miastem z
wiarą i nadzieją, że ciemięzca nas tam nie znajdzie; że nikt nas nie wyda; że
żadna sekwencja biologiczno-chemicznych przypadków nas nie wytropi, nie
rozpozna, nie doniesie okupacyjnym władzom. Wszystko, co okazuje się
najważniejsze w tej rozgrywce dzieje się poza naszym udziałem, bez ingerencji
naszej woli i ochoty. Nigdzie nie jest bezpiecznie, nie da się uciec. Nieważne,
kim jesteś, co myślisz, co robisz i czego chcesz. Jaki masz pogląd na świat, w co wierzysz i jak
żyjesz. Lajcik.
Zawsze fascynowało mnie, jak można ciągnąć życie w czasach
totalitarnego terroru, permanentnego zagrożenia i ciągłej obserwacji przez
precyzyjną i ohydnie skuteczną machinę czegoś nieokiełznanego w swej
nikczemności. Równolegle życie toczy się jakby normalnie, autobusy jeżdżą, pada
deszcz, ludzie pracują i kochają się…
Na niezaszczytnym szczycie naszego życiowego rankingu
nonsensów są śmiertelne choroby dzieci. Panie, ale skąd się bierze taka
choroba, jak Wasza? Znikąd. Jak mówią mądrzy ludzie - człowiek w ciągu doby ma
kilka okazji, żeby wpuścić nowotwór do swojego organizmu. I jak wpuści, to się
dzieją dziwne rzeczy. Nas nigdy ta medyczna wiedza nie ciekawiła – od samego
początku stłamsiliśmy w sobie przeszkodę, która każe rodzicom szukać sensu w
dramacie, tracić czas na wróżenie z fusów. To nie ma żadnego sensu, Kochani.
Tak, są takie rzeczy, które dzieją się bez tej całej symboliki sensu –
przyczyna, wniosek, skutek, nauka na przyszłość. Choroba Waszych dzieci nie
jest ani Waszą, ani niczyją zasługą. To biologia, taka organizacja, której nie
zapytasz po co, nie możesz mieć pretensji i nawet nie masz mocy, żeby się po
ludzku, prymitywnie zemścić.
W naszej rodzicielsko-onkologicznej branży obowiązują
różnorodne doraźne, wygodne uzasadnienia dramatów. Od zanieczyszczenia
środowiska, poprzez złą dietę,
szczepionki skojarzone, cesarskie cięcia… Do tych związanych z ludowym pojęciem
sprawiedliwości – za grzechy rodziców, grzechy w życiu prenatalnym (sic!), bo
ktoś zsyła tyle, ile ty wytrzymasz, bo ktoś każe, bo ktoś nagradza. Dla mnie
łatwiej było zdać sobie sprawę z tego, że zaprawdę powiadam Wam - istnieją
rzeczy, które dzieją się bez przyczyny, po nic i niczego nie uczą poza tym, że
teraz wiesz, że istnieją i nic nie możesz umieć z tym zrobić - za to musisz
umieć poradzić sobie z tą konstatacją i musisz robić Coś Innego, co nie będzie
już miało żadnego udowodnionego rzeczywistego wpływu na życie/nie-życie twojego
dziecka. Bo o tym decyduje niestety seria przemian bezdusznych,
biologiczno-chemicznych...
Więc ja zasmakowałem w bezsensie i zniszczyło to całkowicie
moje poczucie bezpieczeństwa, zmieniło mój krwioobieg myśli. Skoro naprawdę
istnieją rzeczy, które dzieją się bez sensu, to od dziś wydarzyć się może
wszystko i my wiemy, że to się dzieje. No i rozjeżdża się hodowany
pieczołowicie przez lata układ współrzędnych. Wszystko jest możliwe i nie ma
żadnego rachunku krzywd, dobra i słuszności w dystrybucji szczęścia, że jak coś
tam pocierpisz (my to siedzimy i patrzymy, ale te dzieciaki?), to już
wystarczy, nie. Nonsens i brak przewidywalności od początku do końca. Ty już
niczego, rodzicu, nie zapewnisz, twoją funkcją jest tylko dbać o nastrój i
czasem zauważyć coś w porę. I to nawet nie chodzi o jakąś zmianę w komforcie,
miejscu życia, że nagle cię gdzieś zamkną, chodzi o ten symboliczny wymiar,
który sieje w głowie spustoszenie. Twoje dziecko wchodzi w przemysł
onkologiczny, gdzie nie ma reguł, a tobie pozostaje miłość. Za drzwiami
szpitala dzieci chorują, dzieci umierają... Czasem zdrowieją, ale tego nikt nie
widzi, a to powinno być widoczne. Bardzo.
Pewnie potrzeba czasu, aż mój mózg znowu wskoczy na dobry
tor, ale dziś jestem jak wór skopany. I szczerze zazdroszczę normalnym tej
unikatowej, pierwotnej świeżości, wiary w sens, niewidzenia tego wszystkiego,
co my widzieliśmy, braku tych przemian, które stały się naszym udziałem.
Oceniam je jako nieludzkie. Żeby chociaż do kogoś można by było mieć pretensję,
zemścić się, zrobić cokolwiek, co przywróci stan sprzed wydarzeń. Tęsknię za
tym.
Oczywiście, żeby nie było tak łatwo, to wkrada się też
następujące zastrzeżenie, że nigdy nie działo się w moim życiu nic bardziej
ważnego, doniosłego i wartościowego. Walczymy o nasze dziecko i to mimo ceny
jest najważniejszy moment w naszym życiu i ważniejszego nie będzie. To jest
chory mętlik, ale tak właśnie jest. I dodatkowo, mimo że czuję się jak
zaszczuty pies, nie twierdzę, że dziś to odniesione małe Lenuśkowe
zwycięstwo jest tryumfem pyrrusowym - wszystko to powtórzyłbym bez mrugnięcia okiem.
Te wydarzenia budują mnie dziś i nie mogę negować samego siebie.
Nie przepadam w życiu za takimi nienegocjowalnymi, nieodwracalnymi
i ostatecznymi wydarzenio-zagrożeniami. Zawsze w życiu miałem wszystko bardzo
płynne... A tutaj zadziały się takie rzeczy, że trudno szukać w lustrze cienia
siebie sprzed lat. Kiedyś sądziłem, że mam szanse na bycie fajnym facetem, a
dziś się nie poznaję. I jeszcze to, że przecież jestem rycerzem na rumaku i
muszę zgładzić smoka, który zagraża bezpieczeństwu moich księżniczek... Na
dokładkę ostatnio sobie zdałem sprawę z tego, że Natalia naprawdę w tym
wszystkim nigdy nie zawiodła. To nie jest łatwe, bo ja wiele razy okazywałem
się okropnie słaby... Mam naiwność, że jak już to wszystko wyleję z siebie,
napiszę, to nie będę musiał bez przerwy o tym myśleć.
Żółwik dla wszystkich, którzy walczą…
"A więc wojna! Z
dniem dzisiejszym wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy. Całe
nasze życie, publiczne i prywatne przestawiamy na specjalne tory, weszliśmy w
okres wojny. Cały wysiłek narodu musi iść w jednym kierunku. Wszyscy jesteśmy
żołnierzami. Musimy myśleć tylko o jednym - walka aż do zwycięstwa!"
środa, 10 lutego 2016
wygnany stary
Piszę, bo doskwiera mi swoista tęsknota za szpitalnym
korytarzem. Mam pewne niedobory. Nie czuję się ani zdrowy, ani chory. Brakuje
mi dziś jednoznacznej identyfikacji i przynależności. Trochę też bohaterstwa,
że się robi coś ponad swoje siły. Tkwię w jakimś emocjonalnym zawieszeniu,
które częściowo odbiera mi siłę do działania. Trudno się czegoś chwycić, coś
wziąć, gdy ma się zaciśnięte pięści. Nie mogę się zdecydować. Brakuje mi tego,
że ktoś o mnie wszystko wie. Wie, jak się dziś czuję, czego się dziś boję, jak dziś
wyglądam, co jadłem dziś na obiad… Gdy leczy się poważną chorobę dziecka, to
nagle zdajesz sobie sprawę, że ci teoretycznie najbliżsi – rodzina, stają się momentalnie
ludźmi z innego wymiaru świadomości, oddalają się. Przestają móc zrozumieć, co
się u ciebie dzieje. To się dzieje samo. Najbliżsi stają się ci, którzy od dziś
wiedzą o tobie wszystko i są w stanie cię zrozumieć bez ciągłych tłumaczeń. W
sytuacji takiego zagrożenia, nieoceniona jest obecność ludzi, o których wiesz
na pewno, że oni wiedzą, o co ci teraz chodzi. Trochę za tym tęsknie. Możliwe,
że tak się tęskni za komfortem niebrania odpowiedzialności za swoje życie; za
tym, że coś autorytarnie decyduje o tym, co się dzieje w twoim życiu; za
ucieczką od wolności.
Przez dwa lata żyliśmy z ludźmi w naprawdę szerokim znaczeniu
tego zwrotu. Szpital jest zaprzeczeniem prywatności. Trzeba nauczyć się, że ma
się wszystko na wierzchu, bo tego wszystkiego w sobie nie podołasz zmieścić. Salę
szpitalną można przyrównać do akwarium, a korytarz do autoterapeutycznego
tunelu czasoprzestrzennego, gdzie stykają się i mieszają wszystkie oddziałowe
troski, rozpacze, największe radości i ohydne obawy. Nasz oddział był kapsułą,
który miał wszechmoc teleportacji całych rodzin pomiędzy światami śmiertelnego
strachu i radości życia. Od kiedy graliśmy z białaczką o Lenę va banque czułem
się cesarzem korytarza. Jedno spojrzenie i wiesz, że ktoś się boi; rzut oka i
wiesz, że u kogoś wszystko dobrze. Taka nieopisana wspólnota, solidarność i
jeden wielki cel, na którego realizację ma się niewielki wpływ. Niezliczone
korytarzowe rozmowy, skinienia, pozdrowienia i gesty. Jak jeden organizm. Na
oddziale takim, jak nasz nie ukrywa się uczuć, bo skala oddziaływania
nadliczbowych afektów całkowicie niweczy potrzebę jakiegokolwiek skrywania
czegoś w sferze prywatności. Nie ma się takich potrzeb. Kamuflowanie swoich najgłębszych
uczuć staje się po prostu czymś niemożliwym. I trochę mi takiego niestosownego
w normalnym świecie obnażania brakuje. Czasem jak kogoś dorwę, to nie
wypuszczam, do kiedy nie wyleję z siebie wszystkich myśli… Chyba szpital zrobił
ze mnie niezwykle towarzyskiego człowieka.
Moje zmysły zrosły się ze szpitalem tak mocno, że złe
wiadomości wyczuwałem z dużym wyprzedzeniem. Bezwiednie i zwierzęco analizowaliśmy
zachowanie każdego, kto mógł cokolwiek wiedzieć. Do dziś wspominamy, jak
interpretowaliśmy mimikę, ton, język ciała, taktyczne uniki każdego, kto mógł poznać
przed nami wyniki naszych strategicznych badań. Byliśmy specjalistami przenikliwości
- jak każdy doświadczony rodzic.
Dziś odbijam się od euforii do depresji. Choroba Leny
poddała mnie całkowitej konformizacji. Wodziła nas za nos - wynosiła na szczyty
nadziei, by za chwilę znowu wdeptać w ziemię. Cała ta akcja tak mnie sobie
podporządkowała, że pewną dolegliwością staje się zarówno samo zacienione wspomnienie
tego uciemiężenia, jak i radzenie sobie bez tego totalnego uregulowania, ukierunkowania moich spraw, moich potrzeb i
myśli na chorobę Leny. Dziś muszę udźwignąć „wolność od tego”. Znowu potrzebuję
miejsca, gdzie jak na szpitalnym korytarzu będę mógł skupić się na tym, żeby
móc coś opowiedzieć, z kimś się naturalnie i po prostu podzielić swoimi
refleksjami. Wrócić do ludzi z tego emocjonalnego podwójnego wygnania.
Chciałbym Wam wszystko opowiedzieć, wyeksportować to, włożyć do jakiegoś sejfu,
jak coś cennego, a zarazem bardzo nieporęcznego w codziennym życiu i przestać
wreszcie o tym ciągle myśleć, analizować, inkrustować, cyzelować, dopieszczać i
patrzeć jak się pięknie uszlachetnia zatruwającą życie patyną… I zacząć tworzyć
nową normalną więź w nowym normalnym światem. Na dziś mi wystarczy. Jak ktoś
dobrnął do tego momentu, to dzięki za cierpliwość.
Mnie jest dużo lepiej:) Nie bez powodu banicja
była trudna do zniesienia i nie bez przyczyny nie ma jej już w cywilizowanym katalogu
kar.
Pozdrawiam Was,
Robert Fabiszak, tata Leny
Subskrybuj:
Posty (Atom)